Pan Tealight i Wydarzyło się pod mostem…

„…. najpierw chyba padł wystrzał, ale nikt nie widział dokładnie skąd i z czego, tyłka czy lufy, czy innego tam ustrojstwa…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Wiedźmy z Kijowa 2” – … czekałam. I nie żałuję… chcę czytać to jak najwolniej, ale jakoś tak, się nie daje, bo te słowa, ona powieść, gawędziarstwo, wtręty od narratora, nasze bohaterki…

Miodzio!

Ale też na pewno nie dla każdego. Raczej znowu – jak tom pierwszy – dla tych, co lubią stare, bogate pisanie. Pełne słów, oblewające się przymiotnikami, pełne obrazów, historii, mitów, pełne wszystkiego! Narracji wprost barokowej. Niesamowite… prawdziwe i wciągające i jeszcze… warte każdej chwili i kasy.

Nasze cuda Kijowa, Najjaśniejsze, jakby tak mają przerąbane. I nie chozi tylko o miasto, o wiedźmy, których nagle tyle jest dookoła, nie chodzi nawet o tę smarkulę i wielką kocią zraę, ale przede wszystkim o rodziny. Wiecie jak to jest, człowiek niby dorosły, ale ci wciąż: a kiedy ślub, a co z przyszłością… blah blah blah. To się nigdy nie kończy. Nawet jak jesteście Najjaśniejszą, jak widać…

Wejdźcie do niesamowitego świata, niby współczesnego, a jednak, zawsze można cofnąć się w czasie, albo wybiec do przodu, można uwierzyć i zwątpić… można niby wszystko, ale też i wszystko może pogmatwać nam plany.

Cudo!

Z cyklu przeczytane: „Zadziwiający kot Maurycy” – … eeee… Dobra, kupiłam dla okładki. LOL W końcu to wydarzenie, kolejna powieść Pratchetta na ekranach! Jest stary Wiedźmikołaj, jest i opowieść o Urzędzie Pocztowym i one, zwane pierwszymi, czyli Blask i Kolor… a jednak, tamte mają już swoje lata i na szczęście są na YT. Są piękne, niesamowite i niezmiernie klimatyczne, kocham je… tego nie olgądałam… ale za to czytałam wielokrotnie mimo mojej… ekhm, niezbyt wielkiej miłości do kotów…

No co?

Tak, można nie przepadać za kotami. LOL

Ale za tym pisaniem… mniam!

Oto jest opowieść intrygująca, przewrotna, świat się po prostu kończy psy z kotami, koń z brodą, koza z wąsem, wszystko się może wydarzyć i wierzyć nie należy nikomu. Wot, akurat pod choinkę! Niezależnie od wieku.

Z cyklu przeczytane: „Drażliwe tematy” – … po prostu uzupełnienie biblioteczki. W końcu Gaiman musi być w całości w moim domu.

Inaczej być nie może i choć krótka forma to nie mój konik, to u niego krótka forma zmienia się dzięki wyobraźni czytającego w coś więcej. W sny i wyobrażenia. Nagle nic już nie jest takie same. Las i jezioro, rzeka i morze…

Wydanie przepiękne!

Jesień…

Niesamowita, aksamitna ciemność i szarość. Niczym koronkowe sploty ujawniające się gałęzie, powoli spadające liście… ale, wciąż na ziemi leżą te zielone zerwane przez wichury, zniszczenia wciąż są obecne, świat jakoś tak, nie do końca też pachnie jak powinien. Czasem pachnie jak jesień, ale liście… czasem tchnie zimową aurą, ale jabłoń kwitnie i już nie wiem co o tym myśleć.

Nie wiem…

A może wiem, tylko nie chcę o tym myśleć? Po prostu, zwyczajnie nie chcę. Zbyt wiele tego na świecie, a teraz jesce wulkan… serio? Ile można… Poczta się zmienia, znowu wszystko stoi na rzęsach i kląska uszami. Ceny szaleją, ludzie… w powietrzu czuć tak prejmujący smutek, że tylko w lesie, gdy mijasz tych, którzy kończą spacer, jest inaczej… dlatego schowałabym się tam, ale…

… ale nie mogę.

A może i za stara jestem na takie koczowanie, pomijając fakt tego, iż u nas nie wolno sobie rozbić się gdzie się komu podoba. Możesz przejść przez cudzą linię brzegową, bo tak, działki tutaj mają swoje linie brzegowe, ale jednak nie możesz tam rozbić namiotu. I raczej szaleć też nie, mogą poprosić byś się przesunął na coś publicznego, tudzież… działkę sąsiada. LOL Zresztą, jak namiot to ino na polu biwakowym, albo w tych kilku wydzielonych miejscach.

Lub ułożyć się w drewnianym shelterze.

Ale pizga jednak po nereczkach!

I te robale co nie śpią…

Morze szaleje, ale w Pradisbakkerne jest intrygująco.

Mokro i wietrznie.

Jednak trafić możecie też na chwilę słońca i poczuć się zaskoczeni onym niesamowitym światłem. Onym blaskiem, niskością, otuleniem, niczym aksamit, niczym wiersz, niczym coś i ktoś, szept i drgnienie, trzask krzesła, odsuwany mebel… sprężynka, plotka wyszeptana na ucho…

Tam są i skały i wciąż zielone drzewka, są i żółte, są i te całkiem nagie i jeszcze one zagajniczki, gdzie jakoś powietrze wiejne nie dotarło i wszystko wygląda tak, jakby jesień wciąż istniała. Jakby… istniały miejsca, spokojne, dziwacznie znajome, one normalności… czy jak to zwać. Ten zapach, one grzyby, te połamane gałązki tworzące kształty i formacje dla spadających liści, niby namioty krasnali…

Niby magia i opowieść w jednym.

I ten strumień, dolinka, zanurzenie się w zieleni choinek, które przez czas, w którym mnie tutaj nie było, jakoś tak urósł i wzdłuż i wszerz i jescze się napuszył… są i trawy i gałązki, listki i inne… szepty nowe, zapachy, ścieżka, którą wypłukały nagłe ulewy i kamienie omsone i jeszcze… muchomor! Zabiorę go ze sobą…

Dlaczego nie?

A to co, gąski? Podgrzybki, ametystki… poezja!

Normalność uzdrawiająca każdego… nawet ten muchomor. Nosz przecież go nie jem, fotografuję! LOL I listek i kastan, kilka żołędzi i jeszcze… może jeszcze trochę onej wikliny i może traw na koszyk… na wieniec zimowy, na wszystko!

Na ten czas.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Wydarzyło się pod mostem… została wyłączona

Pan Tealight i Przodek Przodków…

Przodek Przodków miał na sobie wszystkiego za dużo. Za dużo włosów, za dużo zmarszczek, skóry za dużo i własnej i z jakichś zwierzątek, niektóre to wciąż łypały oczkami niczym z tych lisowych szaliczków z przeszłości… A może to tylko było światło, którego też było za dużo, zbyt wiele, za jasne, za ciemne, za bardzo wkurzające, za bardzo potrzebne, za bardzo zbędne, wszystko w sprzecznościach, które te są za bardzo i pośród za bardzo właśnie on… i jeszcze te szkiełka od butelek, przy wszystkim, nawet gaciach, bo ktoś go podglądał jak numer dwa tworzył w krakach…

No dobra, Wygódka wygadała…

W tym miejscu sekrety istaniały, ale na widoku, więc nie były sekretami, ale i były, bo przecieeż kto by tam wierzył w sekrety na widoku, w one jawne i wszelako rozstrojone nerwowo zapisania, zamrugania, zamilczenia…

Kto?

Może i on, ale jednak… nic nie mówił. Tak tylko stał i pozwalał się karmić i obglądać i jeszcze może i słuchać, tego wiatru w jego włosach, onej muzyki szkiełek, tych materiałów się o siebie trących, tego wszystkiego, tak wielkiego, tak pradawnego, mądrego, a może i głupiego, w końcu to życie… tylko życie.

Nic wielkiego.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Rzeki Londynu” – … radość… Taka radość, jak tylko zobaczyłam, że wznawiają, wiedziałam, że to coś, co muszę mieć w swojej biblioteczce… wiecie, na zawsze, by o niej wracać, by być w tym świecie, kąpać się w onym pisaniu, które jest… intrygująco atypowe. I tak, wiem… wiem, że książki tego autora mają różne opinie, ale jakoś mi rzadko przypada do gustu coś, co jest modne…

Albo ma najwyżesz oceny…

No i sami oceniający często robiący to dla kasy… nie oszukujmy się, ten świat jest po prostu pokręcony, inny, kłamliwy. A właściwie, jakoś tak, chyba wolno mi lubić to, co mi się pooba, co nie internety?! A zresztą, nie oszukujmy się, mam to gdzieś. Za stara jestem na to, by odebrano mi Londyn, kolesia uczącego się na czarodzieja, wampiry, magię i takie tam… więc… książka, która do mnie wróciła.

W innej odsłonie, ale jednak…

Z cyklu przeczytane: „Legendy i Latte” – … okay… nie.

Po prostu nie i tyle.

A mogło być tak pięknie… no bo patrzcie, mamy orczycę i jej przeszłość waleczną i zmianę kariery, walkę o marzenie, a jednak przede wszystkim mamy rąbany ‚woke’ i wszelaką rzygalną poprawność. Nosz błagam… nie.

A mogło być coś miłego. Ludzie i opowieści, wspomnienia z przeszłości, magia, wszelakie jakieś potyczki, szturchnięcia, jakieś takie… no coś… a tutaj nawet baby nie są jak baby. No błagam! Dobrze, że choć Naparstek, ale to też taki generyczny stworek… to już było i boli w tej narracji. Nie polecam.

I tak, w Szwecji człek był w Halloween, no i… na hasełko dawali książkę za darmo! Nosz po prostu genialni ludzie. I tak, pewno, napisane było jak byk, że uszkodzone egzemplarze to mogą być, czy coś, ale jakoś mój ma tylko małą ryskę, więc…

To moja bajka!

Takie Samhain!

Ale poza tą nowelą, całkiem intrygującą pozycją, oczywiście nie mogłam się powstrzymać, tylko tam naprawdę jest jak kiedyś w księgarniach, więc… „Morrighan”… ale to jest jak kurde „Pieśń o Rolandzie”… i tak, nie znam universum, a się zakochałam w pierwsych stronach, może to pigułki lokomocyjne, może szaleństwo…

A tam!

Tak, wiem, nie znam świata, ale zaczęłam czytać i jest jak ballada, a po spodem nowy Juletid! I jeszcze… zawsze o tym marzyłam!!!

I to w oryginale. „Wyrd Sisters”!

Tak, wiem, dziwna dla niektórych okładka… nie dziwna dla mnie, raczej piękna, cudowna!!! I z tej serii mam już 2 książki!

I jeszcze… to pod spodem, to dzieło artysty, szwedzkiego malarza-rysownika Alexandra Janssona, którego uwielbiam, a na archiwa AM! Miodzio!!! Wiem, drugi tom, ale… może kiedyś się uda, w końcu lepiej w szwedzkich koronach, chociaż w Discworld Emporium zakupy robić, to marzenie!!!

Wiecie jakie fajne paczki przysyłają!?

Wieje…

I pada.

Niby to jesień, a jednak wciąż zielono… nie wiem, na szczęście w powietrzu unosi się ten czarowny, jesienny zapach, więc… jest. Ona jesień, jest tutaj, ale ciepła, mokra i racej wygląa jak wstęp do cholery czy czegoś w ten deseń.

Siedzę nad rzeką i patrzę sobie w końcu wypełnione koryto. Wypełnione wodą. Ech, co a widok i te liście, w końcu niektóre zaczynają nabierać kolorów, ale większość opadła będąc jeszcze zieloną, więc, jest dziwnie, jednak… jesiennie. Cieniutkie, gołe witki drzew tańczą w szarości dnia, które nie jest już palone ciągłym słońcem.

W końcu jest ciemno!

W końcu!

A teraz wracamy do przełomu miesiąców i wsiadamy na prom. Uwaga, będzie ostro, a raczej, nie do końca, bo bywało ostrzej, ale ten moment, jedyny moment, gdy już wracając, pewni tego, i jeżeli nakażą nam powrót do Ystad będziemy w dupie, powiedzmy sobie szczerze… patrząc na wciąż powtarzający się manewr, wciąż i wciąż, te światła, ciągle wracające i oddalające się, przysuwający się pasek i nie, nie tym razem… zadokuje, czy nie, przybije do brzegu, a może jednak choć wypuszczą ludzi? A jak nie wypuszczą ludzi, to co? A jak wypuszczą, to jak się zabiorę…w końcu ostatnio mają problemy z cumowaniem i wypuszczaniem aut. Albo choć ludzi, ale be rzeczy…

… no szafka z IKEA musi zostać.

I zapasy?

Oj.

Ale zaczynając podróż człowiek martwił się ino o bujanie do Ystad, na szczęście nie bujało, tuzież nie mocno, więc szybko poszło. Ostatnio się łapię na tym jak bardzo szybko mija ten czas słodkiej nicości… sczególnie 31go października.

Oj, ta magia!!! Morsko powietrzna!

… więc, docieramy do Ystad i oczywiście pada. Jakoś nie wiem, ostatnio co jedziemy do Szwecji, to pada. Leje nawet, ale jakoś tak mi to całkiem nie przeszkadza. Pewno, jest zimniej, mokrzej i tak dalej, trzeba uważać na papier, ale najważniejsze, że cłowiek może to zrobić… przebyć morze, przez tyle lat nie mogłam…

A teraz, kilka razy w roku.

Tańsze jedzenie, nie oszukujmy się, tylko trzeba trafić w tańsze bilety! No więc niestety, ale trzeba kupować na ryzyko, albo na zapas… ja wolę na zapas, w znaczeniu zwykłego planowania. I już. Oczywiście, że wiąże się toz ryzykiem, iż można trafić w kiepską pogodę, ale… bez ryzyka nie ma tańszych biletów.

LOL

Wciąż szwedzka korona stoi niżej, więc sporo cen jest bardziej przystępnych dla Duńczyków, ale i tak to wciąż czas zaciskania pasa. Oszczędzanie na ogrzewaniu i pranie w wyznaczonym, tańszym czasie… oszczędzanie na jedzeniu, książki sporadycznie, marzenia, cóż, korzysta się z tego, co jest, darmowe bilety, tanie, po prostu… na Wyspie jest źle, w Szwecji ludziom też nie lepiej, ale krem pod oczy z Polski kostuje 45 koron szwedzkich, a nie 150 DKK. Na tę drugą cenę mnie nie stać.

I tyle, no i książka a darmo, po jednej na łebka, na misia nie dali, chociaż nie pytał… może powinien był… kurde, lost opportunity! LOL

Malmo jak zwykle desczowe, ale buss eller… działało! Podobno i w autobusach, nie wiem jednak jak, bo ja na nogach i w aucie. A potem w IKEA nic nie było… ino smutek, że na starość człek zostaje kasjerem, na świeczki go nie stać i na półkę też… cholera jasna no! Tyle się zmieniło, a prez te kryzysy znowu dno, a pierdolę! Domagam się dopłat dla wariatów kreatywnych, to ja!

Plotę koszyki z trawy morskiej!!!

A co… trzeba jakoś dać nerwom upust.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Przodek Przodków… została wyłączona

Pan Tealight i Legendka …

„Przyszła do niego świtem tak ciemnym, jak tylko ciemne mogą być one świtania bez słońca, jesienne, późne, prawie zimowe, ciągnąc za sobą zaspaną Wiedźmę Wronę Pożartą Przez Książki Pomordowane, jakby dopiero ta druga położyła się spać, a tamta pierwsza, nie mogła się czegoś doczekać… jakby nie do końca się dogadały, jakby jedna przynależała do nocy i wszelakiej mroczności, a ta druga, no cóż, wiecie, musiała już przyjść. Nie miała innego wyjścia.

Musiała.

Nie żeby chciała, chociaż może?

Może jednak chciała, może o to jej chodziło? Może była taka bardzo zakręcona, taka niesamowicie nie do końca pasująca do tych dziurek w tym świecie, nie miała nakrętki, wkrętaka, nie miała… więc… ale jednak przyszła, tylko dlaczego ta Wiedźma Wrona? Nos jak otrzeźwieje i wypije swoją herbatę, to będzie wkurzona, oj naprawdę, albo smutna, a to gorzej, nawet gorzej.

Ryzykowała, to na pewno.

Musiało jej zależeć, albo po prostu… po prostu była szalona.

A może i jedno i drugie?

Ale dlaczego tak stała i ciągnęła za sobą wielki, czerwony wózek, z woreczkami i dzwoneczkami, z patyczkami wszelakimi, mchem jeszcze, tym z fioletowymi grzybkami, i oczywiście cukierkami i ciastkami, w końcu bez nich nigdzie się nie ruszała, ale zwykle wystarczał jej Piernikowy plecak, kuzyn Piernikowej Chatki. Tak, dokładnie TEJ Chatki, tej, o której wielu marzyło, wielu wiedziało, a jeszcze większa ilość… nie pamiętała, że tam była.

Dorosła i zapomniała…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Tajne przez magiczne” – … kurcze… no dobra jest! Okay, nawaliłam czytając najpierw drugi tom, ale jednak teraz mogę go przeczytać rozumiejąc więcej i…

Ta książka jest naprawdę dobra. Zabawna, logiczna, bohaterka jakoś nie odnajduje w sobie dziwnych szaleństw, jej normalność wprost uderza po ocach, a wokół magia. I wszystko to magia ino ona nie, bo przecież kot musi być, one tak mają, co nie? Trzeci tom podobno powstaje i nie mogę się go doczekać!!!

Autorka mi powiedziała! LOL

No ale… oto jest opowieść o tej, co była zwykłą, młoą kobietą, którą w robocie wyymali, całkiem dosłownie też i wiecie, zmienia obecnie zatrudnienie. Okay, może i bycie woźną to nie marzenie każdego, ale w jej przypadku przedszkole to lekka wizja piekła, a jednak, co robić, trzeba żyć… szczególnie jak rodzina dziwna, kot też, a świat dookoła nagle dostaje dziwnego szmergla. No więc idzie toto biedne dziewczę, wersja mysz szara, do onego przedszkola, spojler – zostaje zatrudniona, i dzieci ją biją…

A i gorzej.

Potem pojawia się mamusia, przystojniak, ojczym i…

Miodzio! Z magią, krasnoludką w amoku i codzienności, która dopieka nam wszystkim, polecam!!!

Z cyklu przeczytane: „Legenda o Sigurdzie i Gudrun” – … ech… No więc część dalsza opowieści o tym jak całego Tolkiena zbieram. A mimo wsio trochę tego jest. I tak, wiem, można inaczej… ale ja chcę tak.

Chcę je mieć znowu wszystkie, jak rąbane Pokemony!

I akurat ten tom jest tak specjalny, że warto! Wersja z objaśnieniami, przypisami, dwiema pieśniami, po prostu miodzio z opisami!!! Jakby Szekspir ze Śródziemia! Piękna, intrygująca, głaszcząca islandzkie mity. No i to pierwsza publikacja tego w Polsce, więc dlaczego nie?

I wyrąbało kawał Gudhjem… i Allinge…

Morze, a raczej wiatr.

Właściwie ostrzeżenie było tylko takie, że ma wiać i to o onej ziwnej strony, nic poza tym. Inne miejsca miały być zalane, podlane, przypomniano strach i zgrozę z XIX wieku, ale jednak chyba nikt nie był gotowy na to… na rowalone drogi, porty… i to u nas, gdie pieniądze raczej nie płyną strugami. Wypływają, ale wiecie, w drugą stronę, to marnie… więc kiedy to naprawią?

Nie wiadomo.

Wiadomo, iż niektórych miejsc w przyszłym roku nie odwiedzicie. Nie tylko Kunstmuseum, które zamyka się na kilka lat wielkiego budowania i remontu, ale też i wędzarni ryb… parkingu, skał… idzie se cłowiek wybrzeżem, a tam nagle koniec drogi, musę przyznać, iż to mnie chyba trochę zszokowało, w końcu już były fale, były… i widać mocno poluzowały „wieczko”, a może i mocniej…

Wiem, mam wciąż opowieść ze Szwecji, ale może poczekać…

Może też nigdy nie wybrzmieć, bo jakoś smutno mi.

Ostatnio sens życia mi umyka… nie, nie w formie agłady, ale jakoś tak, no wiecie, oj tam, depresję mam jako dodatek stały, po prostu jest gorzej i tyle… więc jakoś tak nie planuję, nie wiem, nie marzę, a muszę, inaczej…

Po co żyć?

Tutaj.

Muzeum.

No tak, Kunstmuseum zamyka się na lat kilka, więc człowiek chciał po raz ostatni, coś uwiecznić, znowu zobaczyć, jakoś tak… pożegnać się? W końcu nic nie wiadomo… plany mają ambitne, a mi i tak lepiej na zewnątrz, choć ona biała bryła ze strumieniem – już w ostatni weekend był wyłączonym…  jest intrygująca. Lubię oną czystą biel… okay, lekko przyszarzoną, one schody, zakręty, ale i proste linie…

Po prostu…

A teraz, tam ma być wszystko… za kilka lat, więc… wszystko się może…

Poszliśmy popatrzeć po raz ostatni i połazić dookoła, fale wciąż duże, wciąż wieje, woda, pada, imno, a może tylko jakoś tak przejmująco, może to one zaćmienia, może nie wiem… koniec października… zobaczymy jak to będie, a na razie powrót do Szweci, jak to było, początek września… a tak, no więc trzy dni na Tjörnie!

Nie chciałam wyjeżżać z Fjallbacki, no ale… kolejna wyspa, najpierw Orust, intrygująca, potem Tjörn, gdzie już raz byliśmy zimą… okaj, bardzo późną jesienią ni kilka… i chcieliśmy pomieszkać w innym miejscu. I nas pokarało za oną inność, bo dom śmierdział jak… ble… nie polecam starych domów!!! Ale… co do nowej wyspy, to jest piękna… pamiętajcie, że w okresie sezonu najwyższego wejście na Pilene jest płatne, zaskoczyło mnie to, więc olałam sprawę, Annę już widziałam, więc… wylądowaliśmy w Sundsby Säteri . I ja pierziu, to był dobry wybór. Świetne jedzenie i sklep. Miejsce by połazić, pomarzyć, po prostu pobyć, albo posiedzieć i robić nic…

Polecam.

I wybierajcie nowsze miejscówki… nie te, w których straszy. LOL

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Legendka … została wyłączona

Pan Tealight i Morze…

„Dawno już nie słuchał jego pieśni, jakby próbował się odciąć, ale jednak… jakoś tak musiał, powinien był może… bo przecież ono śpiewało, krzyczało, jęczało, a nawet wznosiło modły, a on, niewzruszony, a przecież wrażliwy… nie słuchał. Jednak nie słuchał ale też nie potrafił żyć bez onego śpiewu.

Po prostu…

… więc może uznajmy, iż nie słuchał, ale za to usilnie podsłuchiwał. Mocno i wytrwale, jakby chciał wyłapać najmniejse zafałsowania, ale przecież Morze nigdy nie fałszowało, nawet jeśli nie o końca zgadzało się z wiatrem, wiadomo, kady ma jakieś tam swoje humorastości, to jednak, był poprawny… znaczy niby było, ale w tym miejscu, w tej przestrzeni Morze było nader męskie i rzeką, gdy tylko ta nie do końca patrzyła i zajmowała się plotkami z drugiej strony Wyspy, pokradał się po Białe Domostwo i jakoś tak, no wiecie, patrzył na to wszystko.

Czasem to wszystko oczywiście przychodziło do niego, ale ostatnio jakoś nie…

Jakby coś się zmieniło?

Tylko co?

Natura, to oczywista ciągła zmienność, ale są sprawy na tej ziemi, które są stałe, jak wieje, to cię przewiewa, jak pali, to boli, jak świeci, niekoniecznie jest jasno, a gdy pada, można zmoknąć albo nie… w zależności od zbyt wielu zmiennych… ale Morza się słucha. Po prostu. Trzeba.

Czuł, że jakoś go nie słuchają ostatnio…

Nawet ona.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Gra zaklinacza” – … to jest… Ja piernicze. Niby Carrisi jest już na mojej półce ukochanych autorów, a jednak, wciąż jakoś tak, jakoś… ocekuję, że da plamę, że nie uciągnie tej historii, bo to jest dłuższa historia, to opowieść o nim i tym, co potrafi. O ludziach, którymi tak łatwo manipulować i kobiecie, która nic nie czuje… albo też li tylko się jej tak wyaje…

Najważniejsze…

No tak, najważniejsze, to przeczytać te książki w opowiedniej kolejności, bo ja skaczę jak pijana kozica. LOL Ale… mamy policjantkę i mamy… zbrodnie. Wiele zbroni, wszelakich, niby normalność, jednak… jednak w momencie, gdy ona postanawia jakoś tak odejść od tego świata zbrodni, ona zbrodnia odnajduje ją…

Znowu.

Tylko, kto jest ofiarą, kto zbrodniarzem, kto… tak naprawdę. Czy można się splamić złem i nie zauważyć tego… zrobić coś, bo ON tak powiedział, ale jak powiedział, gdzie, kiedy… gdzie jest odpowiedź?

Genialne!

Z cyklu przeczytane: „Dom głosów” – … ja pier… Znaczy.

Nosz kurna, niby już wiesz, co będzie, wiesz, a i tak cię zaskoczy. Zawsze… tym razem natykamy się na zaklinacza dzieci, na usypiacza. Psychologa dziecięcego, który potrafi wejść im do głów i poznać prawdę o krzywdzie, czy też zwyczajnie, po prostu, wysłuchać ich… bo przecież dzieci nikt naprawdę nie słucha…

Nikt.

Nawet one same.

To kolejne spotkanie z synem pana Baloo, więc jak wykle zalecam czytanie po kolei, bo inaczej coś się łamie, coś ucieka, coś… no właśnie, a ono COŚ potrafi być niesamowicie istotne, jak ta bohterka, pojawiająca się w życiu bohatera z nienacka. Dorosła, a jednak nosząca w sobie wspomnienia dziecka, więc… czy on, usypiacz dzieci, może jej pomóc? Czy potrafi ją zrozumieć i dlaczego to wszystko wydaje się mu nagle takie… niebezpieczne? Takie dziwnie wykradające mu cząstki osobowości?

Z cyklu przeczytane: „W labiryncie” – … jeśli tylko nie widzieliście filmu.

A nawet jeśli widzieliście…

I tak warto, bo chociaż najprawdopodobniej znacie zakończenie, to jednak i tak może was urzec, zaskoczyć… A film też warto zobaczyć, swoją drogą.

Oto opowieść o nadziei i przerażeniu, o dziecku, aginięciu i o tym jak wraca się do żywych i jeszcze nadziei, smutku, przewrotności i okrucieństwie, które nosimy w sobie. Okrucieństwie, które pojawia się nawet w tych opisywanych jako dobrzy… bo gdy treba ratować siebie zrobimy wszystko… tylko, czy wszyscy tak postępują? Jak barzdo można wybaczyć, jak szybko, jak często? Jak można zapomnieć… i czy w ogóle można, czy się powinno?

Co jest prawdą…

Co kryje się w zakamarkach i tych widocznych miejscach, za zamkniętymi drzwiami, jęk, płacz, przecież tak łatwo odejść, nie interesować się… tak łatwo.

Po pierwsze osiemnastka, po drugie morze…

Osiemnastkę ma drugi w kolejce do tronu, czyli Christian, a dokładniej miał. Imprezka była na całego i to nie jedna. Dostał ordery i kieliszków za ponad 60 tysięcy od rządu, czyli wiecie, z pieniędzy tłumów… i tak się ludzie acęli zastanawiać, kurna, co to za kieliszki, że takie drogie, więc wyjaśnili.

Rozumiem, że pić widać trzeba, ale serio?

Nie ma w pałacach jakiś zakurzonych musztardówek?

Czepiam się… na pewno… uroczy moment balu, to oczywiście bucik zostawiony przez jedną z panienek. Tajemnicę wyjaśniono, książę w podróż się udawać nie musi, a firma, która bucik wyprodukowała popisała się komentarzem na oficjalnej stronie Kongehuseta, zaprasając niedoszłą księżniczkę na zakupy. LOL dostanie na pocieszenie nową parę za friko, ale pewno musi pokazać oną sławetną szpilkę.

Złotą.

Trochę kanał, że nie kryształowy ten slipers. LOL Jednak co tradycja, to tradycja, co nie? Szczególnie w kraju Andersena!

Co do morza, to trochę historii… w XIX wieku morze wzburzyło się, wody machane wiatrami podniosły się w części Dani ponad 2 metry, a nawet i więcej i zginęli ludzie. Wielu zaginęło… a gdy to piszę trwa podobny sztorm, z okna widzę jak kotłują się wody. Wiatr roznosi wszystko, co nieprzymocowane… przerażające, a jednak, psychicznie ten wiatr jest jaiś taki spokojniejszy, nie taki jak ten sztorm, co tydzień temu tutaj tańczył i majtał zmysłami i myślami…

Już są straty, ból i zgrzytanie zębów, ale jak mówią, iż nie należy się budować w linii zalewowej, to od razu, że zakazy, że godność, wolność… ech, człowieki! Poszaleliście naprawdę. Teraz worki i czekanie… aż przejdzie. Ten poprzedni sztorm trwał 10 dni, ten ma trwać ino dwa… chyba przyniosę jednak eukaliptus do domu, telepie nim za mocno, a dopiero udało mi się go uratować!

Jedno dobre z tego wiania, że człowiek może ogrzewanie załączyć, bo prąd tańszy… nie, wciąż go nie stać, ale jednak… pizga jak w kieleckiem!

Że polecę sławetnym cytacikiem.

A teraz dalej do Szwecji, w końcu jeszcze nie skończyłam, gdzie to ja ostatnio byłam? Boras? Tam? Oj też wiało. Oj tak… ale następnego dnia było znowu słońce, wrzesień się zaczął i nie wiedziałam nawet jak ciepły i letni będzie… i był… ale wtedy było słońce, wiatr i malutka rozgwiaza w fakach słonych i ciepłych, i jeszcze Reso i gacie, których nie było… No co? Robię zakupy raz w roku, jeśli chodzi o ciuchy. To traumatyczne doznanie i zwykle robię to podczas wakacji w outlecie. Wsio czarne i bawełniane… ale widać jak olewają bawełnę… wszędzie plastik, więc Reso z tą maciupką rozgwiazdą wydaje mi się teraz takie nierealne. Ale polecam!

Co prawda jak tam przyjechaliśmy akurat ludzie szykowali jakąś imprezkę, ale pewno zwykle to ciche miejsce, dziwnie odludne, chociaż ma wszystko… dziwnie lesiste, dzikie i zamieskałe zarazem. Pełne cudów morza, skał… takiej wolności, jaką dawać mogą tylko wyspy. Odcięcia pewnego od cywilizacji, bo przecież ten malutki most łatwo zalać, zniszczyć i co wtedy?

Cudowne miejsce.

Park, którego jest częścią, jest doprawdy warto zobaczenia i obejścia… dookoła. Albo wszerz i wzdłuż… albo od strony wody, ciepłej i zawiesistej oleistą słonością, tak innej niż ta dookoła Wyspy…

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Morze… została wyłączona

Pan Tealight i Panna Zawiana…

„… tia, wciąż była panną. Tego nie dało się ukryć, ni pierścionka, ni obrącki, czy dzieciąt uczepionych onej barwnej spódnicy, lekko przykrótkiej jak na tak powykręcane, patykowate nogi… w skarpetkach widocznej ręcznej roboty, bo jeszcze paznokcie przy szwach drgały. I to różnokolorowe, jakieś specyficzne mani, bo żywotne chyba, może i odmiana jakiejś technologi, o której Pan Tealight nie chciał nawet wiedzieć, jakoś tak, lepiej było nie wiedzieć niż wiedzieć…

Zawsze lubił efekt askoczenia, ale ona nigdy go nie askakiwała. Bogini tych, co nie znalazły chłopa, czy baby, no co kto lubi, a jednak wciąż szukały, pewne tego, iż Wszechświat o nich nie zapomniał, że wciąż czeka je ono romantycne szczęście, suknia biała, lub szarawa raczej, pajęczynowate sploty, mocno przykurzone… tak, zawsze pojawiała się w tym okresie, gdy jesień stawała się kolorami, ale w tym roku jesień była zielona i wietrzna, a Zawiana dziwnie… mniej radosna.

Wszystko widać się zmieniało.

I piersiówka, którą nosiła zawsze przy sobie, lub blisko siebie… też była większa jakaś, potrzebowała własnego wózka i pary koników, ale jednak, wciąż zachowywała pozory… piersióweczki. Pojemniczka malutkiego, niewidocznego, ale ICE. Wielce ważnego i często opróżnianego. Metalowego z rzezanym osiołkiem i liskiem i koreczkiem lekko niedokręconym przez co wiadomo było, iż gorzelnia nie dała ciała. Albo ino dodała trochę naskórka czy coś… co kto lubi!

Tia, ten świat był dziwny zawsze, ale ostatnio nawet nie o poluzowane styki chodziło. Nie… to było coś więcej. Coś, co sprawiało, iż nawet Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane nie wiedziała co czuje… i jak czuje i jeszcze, czy w ogóle warto czuć, bo przecież… czy było czy nie, czy miało to znaczenie?

Cokolwiek…

Definitywnie był to czas, by nastawić Gąsioreczka.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

YAY! Są książki!

W końcu, po tylu miesiącach jakiś żer… nom nom nom. Trochę nowości, trochę wciąż, po tylu latach, uzupełniania strat… trochę… nostalgii. Coś z tego końca myśli i tamtego… Mieszanka na jesień.

Z cyklu przeczytane: „Świat kupek” – … ekhm, no więc tak, jest to nader… urokliwa lektura. A co… jeśli oczywiście zapaliście w universum strażowe wiecie więcej, jeśli nie, wiecie za mało, więc wróćcie na płaski ląd, tam was douczą!

Piękne wydanie!

Z cyklu przeczytane: „Dym i Lustra” – … nie lubię… ale jeśli chodzi o Gaimana, kocham. Nie wiem dlaczego mam taką podwójną moralność w stosunku do opowiadań, ale ją mam. Wolę książkę, powieść. Wiecie, cegłę, w którą człowiek się zatapia, ale Gaimana ma w sobie tak wiele, że warto…

No i we współczesnym, dziwnym świecie, który kocha miniatury, czy to nie opowiadania są najodpowiedniejsze? Oczywiście uzupełnienie biblioteki.

Z cyklu przeczytane: „Córka Strażnika Ognia” – … oj. Po prostu… nie wiem co powiedzieć. Znaczy wiem, ale czy to w ogóle jest ważne, istotne? Czy wciąż pamiętacie o tak zwanych „nejtiwach”. Czy wiecie, że podobno trzymamy Wikingów w rezerwatach… niby nie art, a jenak trudno w to uwierzyć…

Rezerwaty wciąż istnieją, nienawiść też i młodzi ludzie, którzy kochają swoje tradycje… młodzi ludzie targani nie tylko problemami wieku, ale przede wszystkim zmęczeni, zranieni przez świat, który się nie chce zmienić. Świat, który wciąż widzi w onych rdzennych korzeniach…

… zło…

Piękna, niesamowita, wruszająca, ale i prawdziwa powieść.

Z cyklu przeczytane: „Zbrodnie zimową porą” – … opowiadania mordercze. Opowiadania zimowe… no i t okładka. Tak, jak najbardziej był to prezent świąteczny, no przecież… jeszcze mnie nie stać na zakup wszystkich opowieści. Jeszcze nie, a może nigdy tego nie zrobię…

I wieje i rzuca domem i znowu człekowi się załącza Dorotka mode…

No ale, w końcu październik, chociaż liście wciąż zielone, zrywa wiatr, temperatura początkowo dziwnie ciepła nagle spadła do takich chłodów, że wydają się gorsze, niż zwyczajnie. Jakoś tak jest dziwnie… w lesie pełno połamanych gałęzi, ale można znaleźć i skarby. Trochę grzybów, jednak jeśli chodzi o wilgotność, to jakoś tak, dziwnie… wciąż tej ziemi za mało.

Morze za to patrzy się na człowiek i się zastanawia, co on tu robi… to morze w Szwecji też tak robiło… więc wróćmy na kolejny dzień mej wycieczki. A był to, zara… ostatni dzień sierpnia? Tak! I było deszczowo i pochmurnie i ciepło, w końcu te temperatury przez wrzesień jeszcze trzymały, więc tropiki z komarami!

Ale… najpierw Uddevalla czyli Bohuslan Museum.

Ale tam fajnie! Okay, wystawa główna jest naprawdę niezła jak na tak niewiele miejsca, ta tymczasowa dość, może powiem, iż to nie moje tematy, ale i tak było warto… zresztą, wjazd jest za darmo, więc nie marudzę… samo miejsce, budynek, po prostu mega i mają fajny sklepik z pamiątkami. LOL W czasowej obrazy, one punkty widzenia, wykorzystane materiały, światło, pomieszczenia… można coś poczuć, a to jest w sztuce jednak najważniejsze.

Wystawa główna jest czymś… czymś w stylu: wszystko w jednym miejscu, i nie wiesz gdzie patrzeć, nie wiesz jak i co widzisz i czy w ogóle i tak dalej… a jednocześnie jest w niej ten morski klimat i w ogóle, sama okolica muzeum, zewnętrze, tam wszytsko jest sztuką… tam… jest tak niesamowicie! To takie miejsce, gdzie wciąż okrywacie coś nowego, więc warto wracać, na pewno…

A potem…

Potem w deszczu jechaliśmy do Boras.

Bo tak.

No dobra, sprawa była poważna i ważna, nader magiczna i tak dalej, no po prostu mają tam mega sklep dla takich jak ja, a wiecie, jednak lepiej pójść samemu, wybrać, czego potrzebuje, by światem swym władać, a nie płacić za przesyłkę i dostać niewiadomoco. I mieli to, czego chciałam i nie mieli, nie żałuję, jednak podróż…

Kurna jak lało.

Jakby ze szlaucha i to strażackiego!!! Samego miasteczka, choć malownicze i pełne ćpunów… elhm, sama czuję się wciąż zaskoczona, ale prawda to prawda, dziwne to miejsce, ale historycznie, artystycznie i geograficznie usytuowane intrygująco. Pełne rzeźb, fontann, małych skwerów, zieleni i zabudowy, która zniewala, drobinek, które spajają ciebie w całość, jakoś tak…

Każdy może znaleźć tam coś dla siebie…

I chyba chcę tam wrócić, bo tak… bo jakoś… i jeszcze ta rzeka niedaleko, tama, ono wszystko, jezioro, dziwności, niczym rozciągnięte międzyzdroje, a bez morza, dziwny świat, długa podróż, ale warto… ten świat jest przepiękny. I był łoś! A raczej pani łoś z młodym, na szczęście za płotkiem nam mignęła, więc wiecie, w tym deszczu, to byłby koszmar z hamowaniem. I w ogóle, wolę o tym nie myśleć…

Tego się boję…

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Panna Zawiana… została wyłączona

Pan Tealight i Mężczyzna…

„Nie miał imienia, żadnego owłosienia na twarzy czy rękach, co do reszty ciała, na szczęście miał na sobie tunikę, kusą bo kusą, ale nie podwiewało mu, więc… nie wiedziała co jest poniżej, no i jakoś unikała patrzenia na jego nogi, bo one jakoś tak, nie no, istniały, znaczy się były, ale… dziwnie mgliste… podpierały go, ale i nie, rozwiewały się, dotykały wszystkiego, ale też stał na nich, więc chyba były stabilne? Głupio się tak obcego zapytać o członki cielesne mniej, lub bardziej, ale to on zapukał… nie rozumiała po co i dlaczego i nie chciała wiedzieć… to krzyk, z oddali jej znanej nakazał jej poczekać, z drzwiami otwartymi, z zastanwoieniem, w milczeniu…

On nie mówił, ona błąkała w myślach i myślami…

On stał, ona przycupnęła na progu, zza uchylonych drzwi zerkała, jakoś tak niechętna przyjmowania nikogo, kimkolwiek, czy też czymkolwiek by było ono coś… nawet jeśli sławne, z gotówką i tak dalej…

No i wiecie, one stopy… jakoś tak…

Czekała na Pana Tealighta, który pojawił się popychany wiatrem, zagłebiony we własnych myślach, nawet nie zauważył jak przeszeł przez onego osobnika, więc już wiedziała, iż to widok tylko dla niej… aniołek czy co? Jakowaś postać nie do końca cielesna, ale jednak uszczypliwie wkurwiająca…

… a może…

Może powinna kichnąć?

Dmuchnąć… się rozwieje i już, z głowy widziadło. Jednak, jakoś tak było jej, więc przyniosła mu kocyk i jabłko lekko już zmurszałe, i zamknęła drzwi. W końcu wystrój domu to też ważna sprawa. A i okres odpowiedni.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Coś, co nalazłam bąkając się po Szwecji… niby kuchnia, niby przepisy, a jednak, no wiedźma.

Z cyklu przeczytane: „Słowiańska opowieść” – … więcej… coraz więcej ludzi rozumie, że ta data przyjęcia chrześcijaństwa nigdy nie oznaczała natychmiastowego nawrócenia. Coraz więcej szuka, pyta, ale też sporo jest takich, którzy mają to gdzieś. Mają gdzieś one powstania, ciągłe walki, próby przywrócenia starej wiary… obalenia wiszącego, białego boga i jego kapłanów…

Z takiego rozumienia i poszukiwania wyrosła ta książka. Pierwsza tej autorki. Pogańska, intrygująca, ale z widocznymi drobinami, które łatwo można by poprawić. Coś redakcja się nie przyłożyła… książka możliwa i niemożliwa, gdzie świat lasu jest onym normalnym, a miasto, choć istniejące, ważne jest tylko, gdy potrzebne i gdzie wciąż uznaje się równowagę i czci stare byty i Bogów.

Tak, na pewno nie jest to opowieść dla każdego, chociaż jest skarbnicą, od której możecie rozpocząć swoją przygodę lub powrót do korzeni przodków. Albo choć nauczyć się, zroumieć, spróbować jak to było, jak proste mogło być życie… pełne natury, pełne też zmagań, bólu i przemian, bo przecież życie to życie, ale jakoś tak w lesie, zdaje się być bardziej normalne. Logiczne… Tylko… stworzona na potrzeby tej książki ona samotnia daje się naszym bombardowanym podwyżkami wszystkiego mózgom pewną niemożliwością, bo przecież wszystko zdaje się należeć do kogoś, więc… co z czynszem? A jak na własność, to skąd świaomość czystości wody czy jedzenia? I przeszłość… czy dziewczyna, nasza bohaterka, w rzeczywistości jest taka młoda, czy jednak… oj, oczywiście, iż dane są nam mgnienia retrospektyw, czasem bolesne, ale trochę tego mało. Trochę obca przez cały czas jest bohaterka, oddalona, jakby nie do końca sama wiedziała kim jest…

I może dobrze, a może… można było trochę lepiej. Bo ta powieść ma taki potencjał, by stać się czymś większym… czymś bardziej naturalnym jak trylogia o Wiedmie Moniki Macewicz. Czymś… na co poczekam, bo autorka obiecuje, iż pisać będzie… więc czekam, z nadzieją.

Jesień…

Uczciwie mówiąc, to początek października był wietrzny i ciepły raczej.

I wszystko takie jest niejesienne, zielone wciąż, wciąż próbujące nabrać kolorów, ale jednak, czas mija, ciemność przynajmniej zaczyna się w okolicach 19tej i jest fajno! Bo tęskniłam za nią tak bardzo. Ale ten wiatr, oczywiście wyłączający nasze promy od razu, no wiecie, normalność wyspiarska, dziwny jakiś.

Męczący…

… więc wróćmy do Szwecji, gdzie jeszcze wtedy było lato, ale wiatr też był… i deszcz, oj tak, był i deszcz. Przede wszystkim, to był dziwnie upalny dzień, przedostatni sierpnia… i udało nam się dotrzeć w wiele miejsc. W ruiny, ryty i na dodatek w opowieść o kamieniach, miłości i tak dalej. I jeszcze w coś, coś takiego, czego nie da się opisać, co trzeba samemu zobaczyć, dotknąć podsmakować…

Coś…

Pierwsze, to miejsce, które chciałam zobaczyć, ale szczere, jakoś mi umknęło ile trzeba iść, w tak dziwnym powietrzu pozbawionym tlenu, wiecie, potliwie, ale nie gorąco, tylko jakby… nie można było odychać… ale nie, araz, przecie najpierw był Slottet. Czyli tak zwane ruiny i cmentarzysko obok Hamburgsunda.

Powiem jedno, widok stamtąd niesamowity, nie kierujcie się googlem, bo zrobi was w konia, ale może dzięki temu zobaczycie coś więcej, jak my, maciupki port… i domy jak  obrazków… cociaż to tu częste, jak na Wyspie… i jeszcze, nie oczekujcie ruin, bo to raczej gród, a dokładniej pozostałości po wykorzystywanym przez wieki miejscu, bardzo obronnym. Skale ponad wodami z jednym dojściem i grobami poniżej…

Niesamowite.

I tyle tam jarzębin!

Warto…

… ale jeszcze bardziej warto poleźć w oną pustkę poprzedzoną dziwną gromadą domów, lekko jakby z jakiejś „Masakry piłą niemechaniczną” wyciągniętych, do tego ścięte lasy, no apokalipto rąbane, ale przecież ja chcę, ja dam radę i te cholerne komary, o tak, w tym roku komary najbardziej ukochały sobie koniec lata i początek jesieni, jakaś plaga Skandynawska, czy nie tylko…

Lokeberg.

Miejsce, w którym komary wypiły ze mnie połowę krwi, ale a to, gdzie helleristningery są… głębokie, soczyste, czerwienią łyskająca skała zdaje się mamić w was wszystko i mamić was samych i jeszcze… te specyficzne kstałty, one drzewiastości, pióra, wszystko takie jakieś inne, niemalowane, dzikie…

Jakbyś ty pierwszy to widział…

Jakby… zaraz miało zniknąć.

Spędziłam tam casu sporo, ale w końcu krwiopijcy wygrali, ale może kiedyś da się wrócić, bez nich i w jakichś chłodniejszych chwilach? Może… bo skała stoi tak, że śnieg jej niestraszny, więc… może zimą?

Chcę…

Potem, pewno w szoku termicznym, czy coś, udało nam się odnaleźć coś, o czym nie miałam pojęcia i to tuż obok Fjallbacki! Nosz zgroza no. LOL A tam dziewięć stojących kamieni, las niesamowity i cmentarzysko… nosz kurde no! Cały prawopodobny kalendarz słoneczny czy też księżycowy i groby… a wspomniane tak skąpo. Chociaż…  jednej strony rozumiem, kamienie stoją właściwie na podwórku gaarda, więc trochę dziwnie, ale mi już chyba nie dziwnie.

W końcu to historyczny obiekt, więc wolno.

Okay, nikt nie krzyczał.

Stenehed… miejsce, o którym wie niewielu, a tak mona się niesamowicie w nim agubić. Pamiętajcie, przynieście dary dla tych, co byli tu prze nami – trochę cukru, może chleba, zioła, jabłko… wiecie, obiata.

Zaduszki…

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Mężczyzna… została wyłączona

Pan Tealight i Dziecko Nieniespodzianka…

„Zgodził się na to, bo był zaspany i wzięli go tak, jakoś, no z Nienackiego i Kinga i poległ. Kiwnął głową, oni rzucili tym zawiniątkiem, paczką pieluch i koszyczkiem mojżeszowym i jeszcze pieskiem pluszowym, co gryzł głównie siebie, ale dziwnie piszczał i nie przestawał chociaż od razu go nadusił i znowu, i znowu i znowu…

I odeszli.

Albo może uciekli?

Nawet nie zauważył kiedy… nawet nie zrozumiał do końca co się stało, gdy dzieciak burknął, buchnął i przemienił się w bombę, zapewne biologiczną, nadmiernie aromatyczną. Pielucha, skontatował, ale jakoś nie garnął się o zajęcia śmierdzielem… w końcu po co, na co to wszystko, od tak dawna nic uu go nie obchodziło, od tak dawna… ale ten piesek, walić dzieciaka, ale dlaczego ten piesek wciąż tak piszczy i chrzęści jednocześnie, dzwoni i jakoś tak…

… burczy…

Jakby miał go ugryźć, albo…

Pieskowi nie przeszkadzał zapach bachora, bo zjadł go ze wszystkim.

Szybko było posprzątane, wylizane, a piesek zwinął się w kłębek u jego zarośniętych stóp i chyba przysnął, więc wziął z niego przykład, wciąż nie rozumiejąc co się stało, ale jednak, jakoś tak, wiedząc… że głodnego nakarmić należy, a on sam, pogrążony w otchłaniach depresji naprawdę miał gdzieś rozgryzanie tego, czego nie rozumiał, a to, co się wydarzyło, podpadało pod wszystkie te kategorie.

Chociaż… otrząsnął się nagle, miał teraz psa… niespodziankę?

Ale przecież nigdy nie robił niczego, czym mieliby mu zapłacić… chyba?

A może?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Szkarłatna wdowa” – … ooo… ja to się nigdy chyba nie nauczę… ale obiecali mi wiedźmy i jeszcze magię i tak dalej, no i apteka, mikstry i tak dalej, no weźcie, od razu kupiłam obydwa tomy i… żałuję, ale też i nie żałuję, bo wiem, że raczej już do Mastertona nie wrócę.

Nie mam pojęcia co się z chłopem stało, ale to jest porażka i to wielka!

Gigantyczna.

Oto opowieść nadzwyczaj grzeczna i spokojna poza sceną wiadomą, jak ktoś zna autora, to wie czego oczekiwać, więc… no tak, właściwie, same dialogi, zero klimatu, opisu, uczuć, stworzenia postaci, rysu historycznego… a jak oczekiwaliście klimatu Salem, ja tak, to już w ogóle… więc po szybkości przełknęłam obydwa tomy… a drugi był, ekhm, powiedzmy, iż jak brak wam wyuzdania to proszę… LOL

Z cyklu przeczytane: „Sabat czarownic” – … ale okładki ładne, co?

No pocieszcie mnie, czy coś… i pomyśleć, że to taka epoka, iż prawie kada książka jakoś ją dźwiga, ma ją, bawi się nią, w niej… ekhm, no tak, te sceny, LOL… na pewno nie dla dzieci. Hihihi… Masterton był onegdaj moim pierwszym świadomym kontaktem z TAKIMI scenami. Ech… to były czasy… LOL

Serdecznie nie polecam. Chociaż to i rodzące się USA i Londyn i w ogóle, świat onych kobiet, które mogły tak wiele… a sprowadzono go do… Rozumiem chęć łączenia thrillera, kryminału i horroru, ale tutaj właściwie są ino gadające baby!!! I to nie zawsze z sensem, a najmniej intrygująca jest główna bohaterka, więc…

Ech…

Z cyklu przeczytane: „Czarna woda” – … hmmm… Czytałam inne książki tego autora, w reczywistości dziennikarza Seana Thomasa, ale… nie wiem, były jakieś takie, lepsze, bardiej plastyczne, widowiskowe… chyba… a może coś pomieszałam? Może mi się pomyliło, albo zwyczajnie tego nie rozumiem.

Nie mogli jej uśpić i przewieźć z wyspy na stały ląd?

No dobra, mamy kobietę po przejściach, dziwny hotel pozujący na wielce posh i drogą sprawę, no i wyspę… z jenej strony fale z innych też, ale jest mały prom, więc spokojnie. Macie brzegi i las, więc, no co, z punktu widzenia wyspiarza nic łgo w życiu na wyspie, ale jak się nie chce na niej być, tylko… Czy ona naprawdę nie chce tutaj być? Bo jakoś tego nie powiedziano wprost…

Nasza bohaterka, po tym, co stało się wcześniej, po wielkiej tragedii, doznała urazu psychicznego i nie potrafi żyć z rzeką. Wodą… tego też dokładnie nie wiadomo, cz tak samo źle na nią działa ocean czy morze… prysznic? Dobra, trochę podśmiechuję, ale tutaj nie ma nic… ni klimatu, ni jakiejś układności w fabule, logiczności. Mamy wybitną podobno pracowniczkę, potem nagle upadający hotel, więc jak to w końcu jest… potem pojawiają się postacie rozmyte i tak dalej, zwidy niewidy, jest siostra i już wiecie, no sorry, wiecie, nie da się inaczej… i narzeczony…

… i… nic więcej.

Dodatkowo dziwny terapeuta…

Nie, nie mogłam przez to przebrnąć, więc poleciało na szybko… ech, coś ostatnio kiepsko trafiam w książki. Nie polecam. A mogło być tak pięknie, to w końcu wyspa, kurna, no weźcie no!!!

Z cyklu przeczytane: „GOT” – … nie będzie opisu o czym to, bo wszyscy wiedzą…

Zwczajnie, zagryając wargi musiałam uzupełnić braki, więc mam te koszmarne okładki z HBO… ale mam treść. A to czytałam jak jeszcze nie było popularne… ech te kiczowate okładecki malutkich, ale grubych tomów…

To były czasy.

Ale co poradzisz…

No nic.

Przynajmniej to wciąż intrygujące opowieści… nawet jak we łbie macie obecne wciąż i wszędzie one aktorze odwzorowania postaci, które dla ciebie były ikoniczne i chyba wciąż są… wciąż.

A tymczasem… w Szwecji, podróżując ścieżkami moich wspomnień…

No cóż, był chyba 29ty sierpnia i padało. Było pochmurnie, ale ciepławo, a czasem wietrznie, a czasem nie i jeszcze… no wiecie, taka tam pogoda, oni nie mieli jednak takie suszy jak my… a ja miałam w kieszeni adres, który metoami elektronicznymi uzyskaliśmy od jubilerki tworzącej dzieła w srebrze, wzorujące się na tak zwanych: rytach naskalnych. No te, które niegdyś mona było nabyć w Vitlycke… a teraz nagle mi mówią, że ona na emeryturze i co się okazuje, a że nie…

Znaczy jak najbardziej pani przeszła operacje i jest zmęczona, ale wciąż tworzy. Bo czasem przed pasją nie da się uciec. Zwyczajnie, a i widać, iż kocha to, co robi i mimo problemów ze wzrokiem czy bólami krzyża, oj znamy to, jak się człowiek zatopi w pracy, a w srebrze to już pewno w ogóle, bo od obrazu odchodzisz, patrzysz, zmieniasz, ruszasz się często, a srebro wymaga uwagi… no to takie niestety uszkodzenia ciała przez wykonywany zawód… zawód, pasję… dowiedział się człek pry okazji, że babka prowadziła szkołę, czy coś w stylu lekcji/nauk dla wielbiących metale…

Ech, jak to się człowiekowi casem drogi plączą…

I ona przypomniała mi, i tutaj obok zara jest jedno z większych, największych właściwie, skupisk rytów. Jak mogłam nie powiązać szczegółów?! Aaaaa!!! A może tak miało być, ona mówi, my jedziemy…

W takie miejsce, że kopara opada!

Ech! No ale… tutaj link do artystki, bo obok domu ma swój sklepik, może zajrzycie, bardo prystępne ceny jak na srebro i sztukę, niesamowity klimat!

No ale…

Poszukiwania srebra jedną drogą, a drugą helleristningery… te pozostawione by zniknęły. One, które wkrótce pokryją się porostami, połknie je woda i ogólna erozja skał… zwyczajnie znikną… i tak po prawdzie pewno nikogo to nie obchodzi, poa mną… ale co zrobić? Na siłę je malować?

Nie wiem…

Szwecja posiada tak ogromną licbę tego typu zabytków, iż widać, że sobie nie radzą. Na dodatek są tam przeciwnicy malowania tego na czerwono, na biało, w ogóle zaznaczania, w ogóle opisywania, zauważania, nie wiem, jacyś szaleńcy, więc jeśli będziecie w pobliż Högsbyn, to zajrzyjcie nad jezioro. Spacer nie jest długi, przyjemny na popołudnie, może i wietrzne, może i skok do wody…

Albo tylko patrzenie.

Wdychanie… i ten pociąg gdzieś za drzewami, kurcze, a może jednak następnym razem kupić bilet, kiedy to ja ostatnio pociągiem jechałam, kiedyś ciągle… ech… nie tęsknię, zwyczajnie, wiecie, coś nostalgicznego człek dusiło na chwilę, ale już dycham. I nie, nie tęsknię, ale ten dźwięk, gdy fale jeziora ciemnego niczym toń ciemności muskała wyrytą kilka tysięcy lat temu łódź…

… takie to…

Niesamowite.

Bo te ryty są inne, pełno tutaj węży, tudzież lini falistych, odcisków stóp i to doskonałych i jeszcze wgłębień, jakby przepis na magiczną inkantację ku bogom i siłom już może zapomnianym… i tak siedząc na wbijającej się w tyłek skale doszłam do wniosku, iż tak przecież będzie, ze wszystkim… zapomniny. I może o to chodzi? By apominać i robić miejsce na nowe? Tylko dlaczego wciąż te same błędy popełniamy?

Wciąż…

Chcę tam wrócić…

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Dziecko Nieniespodzianka… została wyłączona

Pan Tealight i Mania Ospałości…

„Coś się zmieniło…

… niby była jesień, a jednak, jakoś tak nie widzieli jej, nie czuli, nie słyszeli… ni chrupkości liści ni trzaskających kasztanów i żołędzi… nic. Ale kalendarzowo była jesień. Tylko dookoła ino zieleń i wiatr i ta senność we wszystkim i te dziwne myśli, które opadały na nich i sprawiały, że zwijali się w kłębki i kulki, mniej lub bardziej foremne, czy fortunne, i spali, śnili… a może nie śnili… czasem im się zdawało, że zapadali w jakąś otchłań, która dotąd trzymała się od nich z daleka, ale teraz, jakby ktoś jej Wyspę otworzył i na dodatek darmowe bilety kupił na prom, przygotował miejsce w hotelu, tym ze spa i wszelakimi wygodami, za nic, za przyjście i bycie…

A może, zawsze tu była, ino schowana?

Nie wychoziła, bo jesień nachodziła, nawet po tak ciepłym wrześniu, jakaś taka mniej lub bardziej liściasta i barwna, a teraz, jakby nowa pora roku się z wolna tworzyła Nitototonitotamto… przerażająca nowością i zapachem mebli z Ikei. I jeszcze oną werwą nowości, która nie wszystko zna, a wszystko chce od razu nabyć, mieć, poznać, dotknąć, pokochać, odkochać się, nienawidzić, a potem odkryć od nowa i jeszcze… jakby czegoś brakowało, ale nie wiedzieli czego, więc okryci Manią Ospałości po prostu siedzieli w Sklepiku z Niepotrzebnymi, omamieni, casem z kubkiem gorącej zupy, czasem z burczeniem w brzuchach, na które często nie zwracali już uwagi… niczym na muzykę, którą słyszy się zbyt naokrągło…

I tylko mały, generyczny krasnal wiedział co się dzieje, ale nic nie mówił, zrestą po co, i tak nie słuchali, siedział zamyślony w swej drewnianej balii i wpatrywał się w świąteczne ozoby, które wisiały tam zawsze… myślał o maślanych ciasteczkach, ale jakoś nie miał serca niszczyć jednak złudnej spokojności tego, co za chwilę mogło…

Nie być…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „The Mushroom Garden” – … oh. To takie zaskakujące, dziwne, inne, chociaż przecież drzewiej też tak bywało, ale jednak… wydać swoją książkę, sobie samemu, bez innych… ot tak… i mieć ją… w znaczeniu, posiadać coś, czego nie ma na świecie a tak wiele, tom, który jest jednocześnie dziełem sztuki i opowieścią o miłości, przemijaniu, dostrzeganiu tego, co malutkie…

Oto marzenie artysty, moje marzenie, a tutaj komuś się udało i to rysonikowi, który mnie fascynuje… własna powieść ze słowami i obrazami. Wydana, i dostana… w moim przypadku na rocznicę ślubu. I wiecie co, to doskonały prezent. Nie dość, iż unikatowe dzieło, to jeszce coś tak przemyślanego, pełnego natury, grzybów i wron… ech, po prostu cudowność. Sztuka i słowa…

A potem moje własne dopowiedzenia, bo przecież Autor tylko zaczyna, daje nam okruszki, abyśmy sami potem odnaleźli drogę do ogrodu, a tam odszukali drobiny mądrości, piękno, cudowności, ale i brutalność, dobro i zło…

Jak to mówią, kupujcie sztukę!

Jest tego warta. A ta opowieść, to takie zatopienie się w nadwyczajności… w czyimś marzeniu, umyśle… zasiane ziarno, które wykiełkuje w waszych snach…

No po prostu… magia!!!

Z cyklu przeczytane: „English Folktales” – … powieść, czy raczej biór opowieści, na który polowałam od jakiegoś czasu. Okazuje się, że w Malmo, w mojej ukochanej księgarni to czasem wszystko jest! I voila! Zbiór opowiadań z onej wyspy, co to wiecie, Europy się nie trzyma – joke! Piękny, niesamowity, prawdziwy, soczysty!

Coś dla kadego badacza onych cząstek nas, które zasiały: historia, przyroda, religia, zachowania, zabobony, strach i radość, próba wybrnięcia ze sprawy, radość, przewidzenie, a jednak, kurcze, a może… prawda? Przecież ziarno prawdy podobno w każdej historii drzemie…

Z cyklu przeczytane: „Sekret pełni księżyca” – … taki no… Hallmark movie.

No dobra, książka w opisie nie jest jakoś wybitnie nowatorska, ale jednak, jakoś tak chciałam poznać tę historię, tak bardo… i po pierwszej sgronie już się znudziłam. Nie, no oczywiście, iż tajemniczość mnie kręciła, chciałam się dowiedzieć co i jak, ale ona bohaterka, potem bohaterki, to wszystko jest takie mdłe, niczym te filmy, co to zawsze muszą się kończyć dobrze, takie wiecie, w odpowiednim oświetleniu, ci się kochają i ci też, choć źle robią i tak alej…

Starsa pani nagle odnajduje w młodsej bratnią duszę, kilka, aż nazbyt wiele, opowieści splata się w jedną i… nudzi… nie wiem dlaczego, ale mnie to znudziło, przeczytałam na szybkim… nie mogłam w nią wejść, chciałam tylko się dowiedzieć jak się onacała pozytywność skończy, może mnie zaskoczą…

Nie… to nie mój klimat, za grzeczne ono pisanie, ale jak ktoś lubi grzeczne opowieści, odrobinkę tajemnicze, to dla was na pewno coś! A, i raczej dla pań, nie wiem dlaczego, ale tak mnie jakoś sfeminizowała…

Siedzi sobie człowiek, a na zewnątrz, nie dość, iż ciepło, to jeszcze księżyc wschodzi dziwny, nie do końca okrągły, jakiś taki pomarańczowy, może i czerwonawy, jakby wysypkę miał i nader zmarsczoną minę…

Coś mu nie idzie?

Coś się wylało?

Z kąpielą…

Dziwna ta jesień, ten jej początek… nie wiem, jakaś taka… kasztany wciąż niegotowe, żołędzie zielone i mocno trzymają się gałęzi, śliwek nie ma, jabłka opadły, susza znowu… ludzie dziwni. I ten zając ino jak zawsze gapiący mi się w okno, jelonki szukające rozrywki, gdzie nasrają tam trawa piękniejsza!

Oj!

No ale, koniec września oznacza, że w Melstedgaardzie mamy jabłkowy fest. I co jak co, ale w tym roku rzeczywiście zaszaleli. Nawet chór był, a jak mawiał Anioł, nie ma jak chór. Co nie? Poza tym jabłek było niewiele, za to ludzi po prostu masa i tumult, więc o wiele lepiej było na prawie pustej plaży… ciepło, niewiele morskich cycków, cudownie… tylko jakoś tak, no dopiero co tutaj gówno rozlali, więc…

Tia, znowu coś przecieka.

No ale, poza onym ciepłem dziwnym, smrodliwością w powietrzu, na szczęście mamy chłodne noce, więc… człowiekowi jakoś tak udaje się oddychać, ale… mam już dość. Dość dziwnych aur i tak dalej… więc wrócę do wspomnień, w końcu przecież to było tak niedawno, jeszcze pył mam na butach…

Jeszcze…

Kolejny dzień wycieczki spędziliśmy w Fjallbace, wiecie, trza sprawdzić dokładnie co ma się zmienić, a potem w morzu, w nowym miejscu na Hamburgo… i wszystko było takie szalone, bo w nocy padało, ze skał woda ściekała i… takiej Szwecji jescze nie widziałam. A potem były rybki… i tyle, leniwiej, w znaczeniu, ekhm, Matki Boskiej Pieniężnej dopiero za dwa dni, więc wiecie… trza ostrożnie. Ale ryba z frytkami obowiązkowo, no i jeszcze to morze, port, to wszystko…

Tylko muszli tak niewiele.

A zasolenie mega!

I ta woda spadająca ze skały w miasteczku… malutkie wodospady, mikro cieki, wszelakie ciurkania, takie to inne. Wszystko było takie inne… znowu, po raz kolejny, ten sam świat, a inny… i te zmiany planowane tutaj, a rok będzie już pewno budynek, jakie to… dziwne. Nie wiem, smutne, a z drugiej strony…

Większość sklepików zamknięta, ale też już koniec sierpnia.

Czy wrócą? Jak będzie… te zmiany, monumentalne, oczywista, wiedziałam, że będą, ale jednak zniknięcia sklepów, pozamykanych drzwi… tego się nie spodziewałam. No i tyle ludzi, wciąż? Skąd oni?

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Mania Ospałości… została wyłączona

Pan Tealight i Seryjny…

„Różne są fobie i większości człowiek o tak zwanych: normalnych mocach przerobowych, raczej nie pojmie. Nie oszukujmy się… nie a się podążać za wszystkimi odchyłami, ku którym obecny człowiek zwyczajowy się skłania, ku którym podąża, albo, które sam wymyśla. Oj tak… on, ona, ono, blah blah blah…

Człowiek jakoś tak, nadzwyczajnie może i nawet, po prostu uwielbia sobie utruniać życie, jakby ono samo nie robiło już tego dostatecnie umiejętnie i to z gigantyczną praktyką. Wszelkiej maści i rodzaju wszelakiego zboczeńcy i inne tam, naprawdę mają ułatwione życie. Nikt już nie jest zły, po prostu ma niedobrą definicję i upłynnienie jej, w znaczeniu rozpuszczenia, robienia miejsca na słowa, które w ugrzeczniony sposób znaczą nic… no wiecie, taki świat, więc seryjny, czy to morerca, czy ino zboczeniec, jest tylko człowiekiem z pragnieniami, które spełnia. Z oną naturą, za którą podążą… bo przecież człowiek to i zwierzę, chociaż czasem nie, ale tak…

… więc…

Pan Tealight spoglądał na ten świat często oczami Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki Pomordowane. Spogląał i nie wierzył. Nie mógł, bo gdyby uwierzył, iż jest to obecnie to, co zwą rzeczywistością, należałoby to najzwyczajniej w świecie spalić, popioły rozmieszać, wrzucić do wnętrza ziemi, przekształcić w coś, co da się wysłać na krańce Wszechświata i tam detonować… a powstałe przy tym procesie galaktyki połknąć, przetrawić, wysrać i nawieźć tym coś, co nie istnieje, by nie istniało bardziej… i nigdy nie powstało, a wszelkie zapiski zniszczyć po wielokrotność i niszczyć je codziennie, od nowa i znowi i jeszcze…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Final girls” – … zaskoczenie. Naprawdę. Zaskoczenie… i to wielkie. Jakoś tak, nie myślałam, że ta książka jest o tym, że będzie aż taka, mocna, intrygująca, nagle zmieniająca punkt widzenia, na wszystko… na Krzyk czy Halloween… na te filmy, kolejne części, na odgrzewanie kotletów, zmartwychwstania morderców, którzy są bardziej czczeni niż one, ofiary… Ofiary, często traktowane jako współwinne, bo przecież tam były, a mogły być gdzieś indziej, inne…

Na ofiary, którym często życie się kończy, wtedy, nawet jeśli nie umrą, ono się kończy, życie i plany, wszystko się zmienia, zamiera, chcesz tylko przetrwać.

Grupa kobiet i jedna myśl: przeżyć.

A w naszych głowach przemykają obrazy z horrorów, szczególnie teraz, gdy jesień tak nastraja, chociaż wciąż tak ciepło… Mona zatopić się w tej opowieści, która jest sensacyjna, a jednocześnie, gdy tak się w nią wtopimy, w końcu bohaterką nie jest miła, młoda laska z cyckami na wierzchu, wyłażąca spod prysnica. Nie, ona są… w średnim wieku, z bliznami… niewidzialne i widzialne, tylko la nich, fanów…

Pora by już… odeszły… pora na polowanie?

Świetna książka.

Może literacko lekko niedopracowana, może mogłoby być lepiej, ale wciąż, ten temat, te opisy, dodatki, niesamowite!

Z cyklu przeczytane: „Heroldowie z Valdemaru” – … musiałam… musiałam mieć je znowu, z powrotem. Straciłam te maleńkie tomy, które towarzyszyły mi w końcówce lat dziewięćdziesiątych, ale mam to, zbiorek opowieści o heroldach i ich Towarzyszach, pierwsze książki o normalności związków homoseksualnych, o miłości i odpowiedzialności, o współpracy, nauce, mocach…

To jest magia, która wkroczyła w mój Tolkienowy świat i nim zatrzęsła… i tak, nie jest to nie wiadomo jak wielkie pisanie, nie wiadomo jaka literatura, ale jednak, jest dla mnie ważna. Moja jakaś taka…

Intrygująca.

Współczesnym czytaczom moe się wyać lekko przestarzała, ale… miał wizję, moc, wtey, a teraz, po prostu, muszę ją mieć, niczym kotwicę…

Z cyklu przeczytane: „Cykl o Magach Prochowych” – … i to kolejna sprawa powrotowa i nawet do końca nie wiem dlaczego musiałam mieć ten cykl. Znowu. Przecież wcale nie sięgam do niego często, przecież te postacie, a nie, to właśnie te osobowości, ten świat, to wszystko, nie sama wojna, nie walka, ale ono więcej…

Coś więcej, coś intrygującego… wciągającego.

Jesień…

Jesień zaczyna sie na Północy z wrześniem… a jednak w tym roku, jakoś tak jest za ciepło, za dziwnie, za zielono… jakoś tak. No ale jesień… mniej ludzi, mniej światła, w końcu jest jakaś noc, w końcu jest czasem chłód… ale powoli to wszystko się zmienia. Wszystko… jakoś tak… nabiera kolorów, ale jednak… naley nadmienić, iż właśnie tera, nigdy tego nie rozumiałam, ale teraz mamy czas na kulturę, jednocześnie zamykając muzeum stki na dwa lata, co najmniej… szkoda.

Nie chcę tej całej rozbudowy, tego rozpierdalania, ale… nic nie mamy do powiedzenia, nabrzeże, klify może i się zwalą, drzewa znikną, ale będie coś, bryła architektoniczna, a poza nią… nie wiem co. Z drugiej strony piękna ta bryła, intrygująca prostota w skomplikowaności granitu, ale…

Nie pasuje, więc wracam do wspomnień z podróży… z dnia drugiego, gdy obudziłam się już w Fjallbace i było… i czułam…

Jakoś tak jest, że po prostu budzę się tam wcześniej i przechodzę do pokoju by patrzeć na budące się niebo, słuchać gęsi, odczuwać brak wron, patrzeć na czerwienie i zielenie, dziwić się, że każda ta pora, choć tyle ju ich było, pokazuje mi inną Szwecję, inną krainę, choć czas w roku zwykle taki sam… i nie ma jarzębin, jakby się zbuntowały i czerwonych liści jak na lekarstwo… ale woda, mega ciepła i tak jej wiele, więc może zniosę ten brak jesieni, bo…

Teraz wszystko było zielone, trochę to takie smutne, no i komary, nosz kurde no! Jak wróciliśmy chyba przybyły za nami. Straszne są, a przecie to nie ich czas, no bez przesady, spierniczać wampriowie!!!

Najpierw Vitlycke, gdzie jak się okazuje, w końcu ponaprawiali muzeum, ale jeśli chodzi o pewne elementy, to chyba myśmy je właśnie naprawili, a dokładnie moja chcica, wiecie, jestem suka na srebro… no przecież nie napiszę, że pies… LOL a może i powinnam, ale czy ja zwykle robię to, co powinnam?

Nie…

Sporadycznie.

No więc chcica srebra poprowadziła mnie w ramiona kogoś, kto przywróci pewnikiem srebro w większej ilości od przyszłego seonu, więc obaczymy, mam nadzieję, czy się uda. Dziwnie czasem się wsio plecie, tak dziwnie… więc, najpierw muzeum, jakoś lubię tu wracać, a i potrzebuję sklepiku, mają książki naukowe, no lepiej tak, niż bulić za wysyłkę, a potem na wyspę, Hamburgo… bo przecież ja muszę. Mam swoje ukochane drzewa i skały i wody i plaże i miejsca i te, których się boję.

Mam je.

A wyspa, mały prom z Hamburgsunda i już, kilka zakrętów, można z buta, w końcu to ociupinka na onej wodzie… czy też raczej wystające coś z wody, można różnie widzieć, czuć, odbierać… można… nosz kurde, skąd tu tyle ludzi, ech! Nie byłam tutaj za zwykłego dnia, więc widać… a może w tym roku jakoś w ogóle w Szwecji ludzi więcej, jakoś tak się czuje… nawet kwiaty, które kupiłam coś mają do powiedzenia, nawet one… zawse kupuję sobie bukiet kwiatów, jakoś tak…

Nie wiem…

Dziwnam?

Najważniejsze, iż mimo wiatru brak fal, więc można pływać, znaczy można, bo nie ma czerwonych parzących w wodzie, ale gdzie? I czy zaryzykować, przecież trochę pizga mocno… no i… znajduję nowe miejsce, z widokiem i włażę, z problemami, ja mam lęki, no weźcie, państwa mogłabym nimi obdarować i jeszcze by mi zostało na inne planety! Ale ta woda, taka słona i niesamowita, dziwna, ciężka, oleista… a dookoła mnie tylkoe te skały, maciupkie wysepki, samotności…

… piękne!

Takie to niesamowite, takie… kochane.

I choć człek się boi, to płynie… w nieznane.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Seryjny… została wyłączona

Pan Tealight i Szczęśliwiec Apostrof…

„No miał szczęście, miał, właściwie, to cała jego rodzina miała, problem w tym, iż prosperującą filmę, którą niegdyś wygrał w zamian za kościany guzik jego pradziadek, a potem umarł… znaczy zaraz po, więc chcieli go wykiwać, ale, że szczęśliwy, to przed grą zakochał się i od razu ożenił, o czym nie wiedzieli, więc była spadkobierczyni, a i jednocześnie kucharka, która wsio słyszała, no i wiecie… się sprawy szczęśliwie rozwiązały i rodzina rosła, ale tak właśnie szczęśliwie… znaczy, zależy z czyjego punktu widzenia, wiecie, ono szczęście. Bo raz było całkiem jasne, a czasem… czasem gubiło się chusteczkę i nie dostawało kataru, a ona chusteczka okazywała się być nosicielką zarazy, i zaraza ona omijała byłego jej posiadacza, ale dopadała na całego wszystkich jego znajomych, dobrych, ale jednak zaraz pojawiali się nowi, więc…

Czym jest szczęście?

Apostrofem ino… tak uważał.

Ono szczęście rodzinne w tej familii zawsze miało kulawą nogę, niedobrane buty, problemy z kręgosłupem, o głowie nie mówiąc ślepe na jedno oko i tak dalej, możnaby wymieniać, ale jednak, jakoś tak, po bólach i cierpieniach, zawsze wychodziło na ich stronę… zawsze, nawet obite, ze sztuczną szczęką, ale zawsze znajdował się pajac jakiś, który raczył ich onym znienawidzonym tekstem, które w końcu przybrali za motto: bo wy to szczęście macie… nikt nie widział pracy, nie baczył na siniaki i atrucia…

Nikt!

Ino efekt końcowy… widok z okna, miejsce nienarodzenia… opuszczone story, zagubione testamenty, nosz gorzej być mogło, nosz miliony są, a że spłacić trzeba, a że nerwy już zjaały się same nie bacząc na nich…

Nie ważne to!

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Lustrzana kraina” – … hmm… ten pocątek, ta narracja… a okładka tak mnie odpychała. Ona niepewność, ciągłe kręcenie… a już myślałam, że to po prostu kolejna książka z cyklu: wracam do miasteczka, gdzie się urodziłam a tam zonk… albo duch, albo trzy…

A tutaj, coś więcej, coś…

Jest ona mroczność, dziwnie się nienarzucająca, ale obecna, tęsknota jakowaś, jest… Ta książka po prostu tak umiejętnie człowiekiem mami, zwyczajnie wkręca się wam w głowę i nie potraficie jej już odłożyć, chociaż chcecie, bo przecież… no precież… tyle trzeba przemyśleć, tak wiele jest niedopowiedzeń na początku, tak bardzo niesamowicie się zaczyna… i trwa…

Naprawdę niezła powieść, kto by pomyślał… a tyle przeleżała u mnie, chociaż miałam po nią sięgnąć od razu, miałam a jednak… kurcze, warto.

Z cyklu przeczytane: „Epoka mitu” – … oj. No po porstu, to jest Sullivan. To jest opowieść, taka kompletnie fantasy, taka baśniowa, mityczna, przygodowa, pełna postaci, o których wielu zapomniało, wielu nie pamięta…

I pełna humoru.

Dodatkowo piękne wydanie, niezłe tłumaczenie, kolejny tom chyba już w zapowiedziach, a może i dostępny? Nie wiem… ale wiem, że ci, którzy tęsknią za onym opowiadaniem o światach, mieszaniem mitów, znanych i nieznanych z wyobraźnią, po prostu… sięgną po tę powieść, bo to i znany autor i… ech, ta cała reszta. Okładka, opis, lekko tchnący Wikingami, chociaż zaraz włazi w kadr Persefona… no wiadomo, to fantasy, tutaj jakby wsio jest dozwolone…

I niesamowicie piękne.

Z cyklu przeczytane: „Mój przyjaciel, Kaligula” – … musiałam. Może i Piekara jest taki, a nie inny, znaczy, no jest jaki jest jednym się podoba, innym znowu nie… jedni kompletnie go nie uznają, inni znowu…

… czekają na coś nowego.

Jednak są pewne jego powieści, które musiałam odzyskać i tak, oczywiście, iż są specyficzne, ale jest w nich też coś… coś niesamowitego. Coś niegrzecznie intrygującego. Coś… ono coś, dla czego wracam do tych słów i wszelakości. Postaci, tym razem z przeszłości intrygującej, która znana jest wszystkim, no wiecie, przymus nauczania i tyle… jakoś mitologii słowiańskiej nam nie dawali… po kryjomu się człowiek uczył, ale, to inny temat i na to pomaga Jabłoński, inny autor LOL. Azaliż…

… więc tak, to jedna z książek, które chciałam mieć z powrotem.

Z cyklu przeczytane: „Alice’s Adventures in Wonderland” – … zastanawiam się… tak jakoś, no zastanawiam się, czy wszyscy unają Alicję za klasykę? Czy mają ulubione tłumaczenie? Bo ja na przykład jaram się wszystkimi polskimi, chcę je mieć, zebrać i bawić się słowami onej opowieści, czy raczej onych opowieści… ale sama historia, jak to jest, że jednych Alicja urzekła, a inni tylko Piotruś Pan czy Mały Książe?

Bo ja nienawidzę Pinokia.

Serio, wciąż.

A to cudo dostałam jakiś czas temu i jest zwyczajnie przepiękne.

Z cyklu przeczytane: „The secret garden” – … wstyd? Przyznać się wstyd, że nie czytałam, czy raczej robiłam podejście, ale jakoś tak mi nie wyszło. Był nawet film chyba, ale w oglądactwie nie jestem dobra, więc… no nie wiem. Ta jest zwyczajnie piękna. Taka… pierwotnie czarująca czytelnika. I to nie tylko oprawą graficzną… ta powieść, okay, na pewno, nie jest dla każdego i jak z Alicją jeni wolą to inni pomidorową z ryżem… a ja bez niczego i co teraz?

LOL

Tajemniczy ogród, oj chcę…

Z cyklu przeczytane: „The Boy, The Mole, The Fox and The Horse” – … hmmm… z czasem zauważam, iż sięgam ostatnio nie tylko po powieści la dorosłych, ale i te bardziej graficne, piękne, niesamowicie baśniowe, kreskowe, kształtne, cudowne, jakieś takie, do kontemplowania, do przemyślenia… książki, które chcą chyba byż nowym Puchatkiem, no popatrzcie na tę kreskę…

A opowieść w niej… istnieje, jak najbardziej, choć słów niewiele, ale jest. O przyjaźni, inności, byciu… bardziej nowoczesna, ale na pewno nie lekka. Jak się dowiedziałam sławna, film też jest… ale wiecie, ja to pod kamieniem na kamieniu żyję, więc opóźnienia mam we wszystkim, no i… jakoś mi z tym dobrze.

Z czytaniem książek z obrazkami te mi dobrze.

No więc… pojechaliśmy na wycieczkę… na całe 10 dni, wiem szokers, ludzie wybywają na dłużej, ale ja, ja jestem dziwna przecież. I oczywiście znowu wylądowałam w Fjallbace i wiecie co, chciałabym tam wrócić… tylko jak zabrać ze sobą dom? Żadna ze mnie Dorotka i nie chodzę w cudzych butach…

No ale… podróż była deszczowa i to tak mega, że widziałam jak deszcz idzie szosą… po prostu kroczy niczym tafle szklanej ruchliwości… mglistości i walenia. Mocno to było przerażające, ale co zrobić. Na szczęście człek uważny, ale co do innych, to wiecie, raczej nie można na to liczyć. W Goteborgu oczywiście przystanek i jakoś nam zeszło ponad 2 godziny łażenia. Ja nie wiem co z tym czasem, ale tak mu się łatwo przesmyknąć prez palce i stopy i butowe podeszwy… ale domek już na nas czekał, nie żeby był na ptasiej girce, ale jednak, wiecie, wsio możliwe.

Nawet go posprzątali i chyba coś wyczyścili, bo jakoś tak…

Kurcze, jak tam przyjeżdżam, to wiem jakoś tak, że go chcę. Mieć dla siebie na zawsze najlepiej i to za darmo. LOL A nie, że ino wynajem, chcę na dłużej, ale co z domem. No nie rozwoi się człowiek, a roślinki ma i jakoś tak Wyspę też… gdyby się Wyspę dało przyciągnąć tutaj… bliżej chociaż, a nie te 500km…

… ponad.

I tak po prawdzie, cała droga to był descz i słońce, potem ulewa i postój na siku, i w końcu, jakoś tak, nawet zachodu nie widzieliśmy, zamarudziliśmy tym razem, ale dzięki temu było inaczej… i mogło być inaczej następnego dnia.

A nie tak co roku to samo, naczy jest to samo, ale wiecie… nie do końca.

A w nocy…

W nocy chyba też kropiło i chociaż prognoza była mroczna dość, co akurat dla mnie tam niezbyt ważne, to oczywiście przez cały tyzień kurcze ciepło, blech, no i słonko, ech, no i jeszcze ta zieleń, ja piernice, a tak człek jesieni chciał… ale, co tam, biorę to… więc zasypiam, budzę się świtem bladym, słucham gęsi, które mniej latały, ale może to przez oną wodę, która tym razem w zbiornikach była w ilości a zaskakującej jak na ten czas w roku… nigdy chyba jescze nie było jej aż tyle…

I choć las znowu wycięli, podcięli, ale cóż, to Szwecja…

Ech…

Wron brak.

No ale… leżę sobie i czekam na Chowańca wpatrzona w czerwień domu na przeciwko i kurcze, dobrze mi… to zapamiętam na długo, że dobrze mi było przez ten ułamek chwili, dziwnie. Może to otumanienie po lekach, no ale… a potem… w drogę. No co… w Vitlycke jakby co, to film w muzeum naprawili, idźcie popatrzeć w sufit, bo warto! I leży się fajnie też. No i w ogóle… jakoś tak, potem… chyba musiałam do wody. Ciepło było, ale wietrznie, więc Hambugsund, na wyspę i tam… nawet nie było onych wielkich parzących meduz i znaleźliśmy nowe miejsce do kąpieli…

Nosz piękne.

Człowiek siedzi w solance, bo przy onych upałach woda tutaj to jakby już trochę roztwór nasycony, i się patrzy… a tam błękit i niebieskości odcienie i skały w oddali, na niektórych niewielkie latarnie… i czystość i kamienność znane niby a jednak nowe, tych jeszcze nie macał i kurcze, żadnych muszeli? No wiecie co, zgroza! Zauważyłam, iż większa solność przekłada się na mniejszą ilość żywiątek w wodzie…

Niby to dobrze, ale nie ma muszeli!

A woa jak zupa… presolona…

I w oddali łódka, gdzieś ludzie w kurtkach, bo wiatr pizga, ale nie tutaj, nie w tym skał załamaniu… nie tu… wyleźć z wody i na spacer po znanym i nieznanym, bo tu wciąż natura włada i wsio się zmienia, ciągle…

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Otagowano , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Pan Tealight i Szczęśliwiec Apostrof… została wyłączona