Przygoda o smaku liścia i pióra.
Wyobraźcie sobie las. Ogromny, pradawny, magiczny i potężny. Cudowny dar dla wielu fascynujących istot. Poczujcie magię, która powołała go do życia… misterny plan odrodzenia. Dajcie się porwać mitom i pewnej opowieści, ale też przytłoczyć znajomemu aromatowi zawiści i chciwości. Poznajcie świat, w którym ostatnią, cudowną ostoją zieleni, jest… Arborium.
Nasz przewodnik, a jednocześnie osobnik od naprawdę najspaskudniejszej roboty, to młodziutki Ark. Poznajemy go w momencie, w którym wpada w takie szambo, o jakim nawet on, który codziennie się z takowym zmaga, nie miał pojęcia. Właściwie to o wielu sprawach nie miał pojęcia, i choć pracę ma może śmierdzącą, to jednak czuje się względnie bezpiecznie. A dokładniej, czuł się. Bo od tej chwili staje się tym, który jako jedyny zdaje sobie sprawę z wielkiego niebezpieczeństwa grożącego tej zielonej ostoi. Tylko co może zrobić chłopak, nawet przy pomocy takiego siłacza, jakim jest jego – dość niespodziewany przyjaciel – Mucum?
I czy w ogóle powinien?
Dlaczego on ma być boahterem?
Oto historia pewnej przyjaźni, która rodzi się w oparach niebezpieczeństwa. Pewnej rodziny, którą połączyła tajemnica, ale przede wszystkim świata, w którym drzewa nie są codziennością. Świata ze szkła, w którym Arborium to łakomy kąsek dla wielu. „Kruczobór” to początek trylogii – opowieści o walce o to, co się kocha. Uświadomienia sobie, że warto zrobić wszystko, by to, co obdarzyło się tym uczuciem utrzymać, ale też o tym, jak wiele można stracić. To opowieść o inności i akceptacji. Nagle połączonych duszach i narodzinach bohaterów. Historia szybkiego dorastania, poznania, nowych przyjaźni, ale też nowych wrogów. Świetnie napisana, wciągająca, magicznie rozwijajaca przed oczami czytelnika fascynującą krainę. Ale też brutalnie uświadamiająca nam, co może stać się z naszą codziennością…
Czy my będziemy walczyć o nasz świat?
„Kruczobór” udało mi się wygrać, co więcej, jako wygraną, dostałam go ze wszelkimi wspaniałymi dodatkami, które kiedyś zamierzam powiesić na ścianach. Dlaczego o tym wspominam? Bo dzięki nim wspaniałość okładki zaprojektowanej przez Steve’a Rawlingsa, mogę podziwiać w pełni. A jako Ptaszydło zwane Kobaltową Wroną, czuję pociąg i do drzew i do piór 😉
Pingback: Pan Tealight i wszelakie Końce Świata | Chepcher Jones