Ostatni z „Dzikiego Zachodu”…
USA najczęściej postrzegamy jako ową Mekkę konsumpcjonizmu. Miejsce, które dla naszych dziadków i pradziadków było marzeniem. Swoistym Eldorado, któremu można było poświęcić wszystko. Zostawić swój kraj, rodzinę i… zacząć żyć od nowa. Dla nich USA były obietnicą odbrobytu. Domu, samochodu, pracy i wolności.
A może przede wszystkim wolności? Dla wielu z nas USA to tylko Indianie. Społeczności, które jeszcze nie tak dawno potrafiły żyć w zgodzie z Matką Ziemią i jej duchami. Akceptować kolejne pory roku, przemijanie. Żyć, ale i tworzyć. Jednak wszyscy wiemy jak to się skończyło. Świat załamał się i USA stały się dymiącym mocarstwem. Światem, w którym natura nie ma znaczenia, a pory roku są właściwie niezauważalne. Przyroda to park w mieście, a praca zajmuje 90% czasu. Jak się okazuje są tacy, lub też byli… którzy chcieli żyć inaczej.
I to nie tak dawno temu, właściwie wciąż istnieją, choż zdaje się to odrobinę niepojęte… jakby wciąż istniał świat, w którym można uciec od otaczającej nas techniki i zanurzyć się w naturze.
Oto historia Eustace’a Conwaya. Człowieka pierwotnego. Tego, który złożył siebie samego na ołtarzu natury, by pokazać innym, że można żyć w zgodzie z jej ideą. Iż można spać na ziemi, w tipi, rozpalać ogień patykami, używać krzemiennych narzędzi… żyć z tego, co się upoluje, żyć tym, co samemu się wykona. Po prostu żyć. Inaczej. Jedynego takiego Amerykanina.
Ostatniego takiego Amerykanina…
Posłuchajcie opowieści Elizabeth Gilbert (nie spoglądając na nią, jak na autorkę słynnego „Jedz, módl się, kochaj”). Wrażliwej, wnikliwej, specyficznie bezstronnej, choć nacechowanej pewnym osobistym zachwytem. Oszołomieniem. Zauroczeniem podmiotem badanym. Bo tym jest ta książka. Sprawozdaniem z badań ostatniego z wymierającego gatunku. Pokazaniem, w jaki sposób pierwotność zderza się ze współczesną codziennością. Jak można walczyć o marzenie…
Gilbert pokazuje wszystko, ale bez ekshibicjonizmu. Jest wrażliwa, rozumie, że wciąż żyją ci, o których opowiada, nie chce nikogo zranić, ale jest też prawdziwa. Odsłania starą duszę we współczesnym człowieku. Skomplikowanie i sprzeczności, które w sobie zawiera. Silnie nacechowane wychowaniem i genetyką… Do końca nie rozumiejące tego, co się z nim dzieje, ale pragnące wybaczenia. Tylko za co? Za dumę z bycia innym? Za odwagę? A może jednak nadmierne narzucanie swojego punktu widzenia?
Jeżeli kochacie opowieści o prawdziwych ludziach, innych, owych nazywanych wariatami – spodoba się Wam ta powieść. Dobrze wydana, przetłumaczona, zaskakująco skonstruowana, nalegająca na poświęcenie jej całego czasu. Z jednej strony skromna, z drugiej tak bogata. Mnie pochłonęła historia Conwaya… i właściwie nie wiem dlaczego. Zmusiła do zadania pytań, szperania w internecie, poszukiwań wiedzy. Do powiedzenia sobie samej, że dobrze być innym, jednakowoż wcale nie łatwo.
Nie ma nic złego w pragnieniu czegoś więcej i czegoś niecodziennego! Można być wyjątkowym i specyficznym, ale też należy pamiętać, że bycie innym (dziwakiem, wyrzutkiem i trochę naiwnym, tracącym ufność w ludzi osobnikiem) zobowiązuje i narzuca często samotność i niezrozumienie. A nauczanie jest okrutne.
Eustace Conway wciąż żyje w lasach USA. W owej, dostępnej jeszcze dziczy… dla wielu niezrozumiany, dla innych niedościgniony wzór. Ale też syn, urażona dusza i skomplikowana osobowość. Fascynująca i wkurzająca zarazem. Jeżeli chcecie mu poświęcic trochę czasu, naprawdę warto!
„Ostatni taki Amerykanin” Elizabeth Gilbert, Dom Wydawniczy Rebis 2011.
Pingback: Mabon is on… | Chepcher Jones