„STEFAN – opowieść o kocie”

Właściwie to zawsze mi się wydawało, że jestem „psiarą”.

A nie jakąś „kociarą”.

Na zdjęciach z dzieciństwa, z cudnej biało-czarnej, takiej bezpiecznej rzeczywistości… to prawda, tulę w objęciach małego kociaka, ale bez przesadnego zainteresowania, raczej pozer ze mnie, ryj wystawiam do słońca. Za to legenda rodzinna głosi, że do szkoły chadzałam w towarzystwie watahy psów. Mniej lub bardziej bezpańskich. Podobno widok był dla dorosłych dość szokujący, ale nikogo do mnie nie dopuszczały.

To skąd Stefan?

No wiecie, jak w tym żarcie (skąd masz mięsko – samo przypełzło) 🙂

Spoglądając na zapisane zdjęcia… znalazłam Stefana z dnia, w którym się jeszcze nie znaliśmy. Wtedy jeszcze był kotem bliźniakiem Rudego.

Nie był Stefanem i nosił na szyi dzwoneczek. Wydawali się obydwaj – bo przecież nie umiem rozpoznawać kociej płci – braćmi, wspólnikami zbrodni. To Rudy przyszedł pierwszy obwąchać nasz dom. Nie wiem dlaczego.

Może coś przeczuwał?

Ale nie zabawił długo… za to Stefan obszedł nasze pokoje, dość dostojnie choć spłoszony, kilka tygodni później… i od tego czasu zaczął zaglądać. A może to raczej my zaczęliśmy zauważać, gdy nie pojawiał się przez cały dzień. Za to reakcja sąsiadki była dość zaskakująca… i po angielsko-szwedzku 🙂

Po prostu Bente wpadła, jak to ma w zwyczaju i zbyt wiele mówiąc, zakazała nam wszelkich kontaktów ze Stefanem!!! Nawet nie wiem skąd wiedziała, nie mogła nic zobaczyć. Taras otacza płotek… Wszystko to jest dość dziwne, bo Bente to dobra kobieta… chyba? No sami powiedzicie, czego tak naprawdę człowiek może być pewnym na Wyspie, Gdzie Wariaci Są Pod Ochroną. Tylko oni… dzięki czemu nie boję się żyć… a może boję się mniej? I gdzie koty są specyficzne… bardzo specyficzne.

Dziwne, mocniej magiczne niż człowiek do tego przywykł…

Pewnego dnia Stefan wpadł niczym miniaturowy ogr goniony przez ludzi z widłami… Jakiś taki pokręcony, jakby pobity, nawet nie zajrzał do kuchni tylko… zwyczajnie, po raz pierwszy, zasnął. Chyba wtedy zrozumiałam, że on prawdopodobnie przychodzi, bo czuje się tutaj bezpieczniecj…

Choć czasem myślę, że nas zwyczajnie wykorzystuje.

Ale to naprawdę dziwny kot 🙂

Obgryza oczywiście wszystko i uwielbia parapety.

Jest mistrzem samolizania i nader ciekawskim osobnikiem.

Kotem, który żywi się dzikimi ptakami, a jego kły widać nawet wtedy gdy ma zamkniętą paszczę. Może jednak jest w nim coś z wampira?

Nie sypia u nas w domu, wprost przeciwnie niezależnie od pogody idzie w noc… co robi, nie wiem? Może zmienia się na noc w człowieka, a może wraca do morza? Czy w ogóle możliwe jest wiedzieć więcej o kocie poza tym, że preferuje mięsko nad mleczne przetwory? I kocha ganiać plastikową, czerwoną bombkę?

I… ŻE MAMY OBYDWOJE NA NIEGO UCZULENIE!!!

Obiecaliśmy sobie, żeby małego mondzioła nie wpuszczać więcej, tylko dokarmiać na zewnątrz… ale się złamałam. No zwyczajnie nie mogę siedzieć spokojnie, gdy on puka w okno 😉

A może tęsknię za tym czystym kocim szaleństwem, które ze sobą zawsze przynosi? Pilnowaniem, żeby nie naruszył wszystkiego co możliwe do naruszenia w tej naszej enklawie… może wierzę, że przynosi szczęście?

Może to i prawda, że jeden z właścicieli mu zmarł, może sąsiadka miała rację, że nie powinniśmy go wpuszczać? Ale powiedzcie, no jak to zrobić? Ile tak naprawdę trzeba mieć siły?

I dlaczego ja jej nie mam?

Grudzień minął na szaleństwach. Stefan jednak wcale nie stracił swojej specyficznej dzikości. Ale za to chyba wiemy czyj on jest. Sąsiada z domku obok. Co dowcipne prawdopodobnie ma rudą towarzyszkę, która też kiedyś do nas zaglądała… ale ona nie przychodzi. Nie wiem co z tymi kotami, ostatnio jakoś się mnożą w oczach. A może zwyczajnie tak tylko mnie obserwują czekając aż zdechnę i będą miały super bufet na zimę? No tak się pocieszam użytecznością publiczną… kocią się znaczy…

Stefan w pełni nieprzewidywalny Nowy Rok powitał nie wiem gdzie. Ale wraz z kolejnymi cieplejszymi dniami zaczęły się wrzaski, łojteryje i różniste kocie piski…

Kocisko zagląda tylko od czasu do czasu, coby go przenocować w dzień 🙂 pogłaskać, nakarmić i pozwolić podgrzać się na ciepłej podłodze w łazience. Wciąż kocha łazienkę namiętnie. Co prawda brakuje mu chyba moich starych kąpielowych kapci – które się zbuntowały i bezczelnie rozpadły i to poza sezonem na takowe gumiaczki!!! – ale nowe też mu się podobają. Dobra, tak jakoś raczej po prostu toleruje zmiany.

Trzeba przyznać, że Wszarz inteligentny jest straszliwie. Wystarczy kilka razy powiedzieć mu, że tu nie wolno wchodzić, albo tego nie tykać i się słucha… ale gdzieś w głębi mej mrocznej duszy czuję, że i tak robi mnie w balona. Jak to niższą formę życia. No bo czym jestem w obliczu kota? 😉

Noszę się z brutalnym zamiarem porwania Stefana i totalnej, bezwarunkowej adopcji… choć czasem sobie myślę, że może to wygodnie z takim dochodzącym kociakiem? Nie wiem. Człowiek to dziwny zwierz, kot jest o wiele mądrzejszy… może jego się zapytać? Na razie dostał swoją miskę i wór karmy. Ciekawe czy tym go przekupię? No i co ważne, cierpliwie znosi mój aparat 😉 szalenie cierpliwie, aż się dziwię.

Wiosna sierściucha wprawiła w specyficzny nastrój. Czasem sobie myślę, że kurcze przesadzi, ale jakoś ciągle się pojawia… ciągle… może zapeszyłam? Myślicie, że zapeszyłam? Albo coś? Bo on rzeczywiście pojawił się pewnego dnia (w tzw. lany poniedziałek 2011) pod drzwiami we krwi, z osklapowanym ogonem, walącym serduszkiem… i już go nie ma.

To tak dziwaczne uczucie, że nie wiem jak je wyrazić. Nawet nie pustka. Raczej jakby ktoś wyrwał część mnie, zmienił, zmiażdżył, dorzucił w zamian coś… Przecież to nie był mój kot!!! Do końca nie wiedziałam czy to kot czy kotka… no dobra, w końcu wyszło szydło… z worka. Ale on tylko mnie odwiedzał, jednak to właśnie ja go odprowadziłam do końca. Oddałam mając nadzieję, że może nie zdechnie, może da się go poskładać do kupy. Trzymałam jego walące serduszko, gorące przez tą kopę kłaczków… wiedziałam, że to może być ostatni raz?

Stefan. Łasił się, mruczał, miauczał, czasem puścił pawia… szedował się na co się da. Ale nie był mój. Ot odwiedzacz – kot. Wykorzystywacz koszmarny, pan wszechświatów wszelakich, ot ja ino podnóżek…

Dlaczego w gardle tak drapie? Dlaczego dopiero niedawno, choć minęło już kilka miesięcy, zmazaliśmy jego odciski z szyby?

Dlaczego w cholerę to tak boli… przecież ja naprawdę, zawsze chciałam pieska?

Trzeba sie przyznać uczciwie: pokochałam gadzinę! I nic na to nie poradzę. Jednak czy to co teraz zrobię, to będzie tylko zapełnienie pustki? A może przeznaczenie? Koty wciąż za mną łażą. Pojawiają się pod drzwiami, pinują progu, warują w rogach domu… oblewają ogródek, ale żaden nie wchodzi. Łaszą się, jakby na coś czekały…

… miesiąc temu urodziły się sąsiadowi trzy kuleczki. Dwie białe i jedna czarniawa. Ciepłe. Włochate i fascynujące. A niech nawet będą głuche, w końcu co to ma za znaczenie tak naprawdę… nie wiem, który będzie chciał z nami zamieszkać, ale mam nadzieję, że to jednak będzie baba.

Choć Stefana Wszarza Rzygulego vel Opad Radioaktywny – nikt nie zastąpi!!!

PS. Od jakiegoś czasu… no dobra, właściwie od chwili jak go weterynarz zabrał, bidulka wystraszonego, ale cierpiącego… to on nam się zwiduje. Już miałam kota ducha, ale Stefan? Czego on chce?

1 odpowiedź na „STEFAN – opowieść o kocie”

  1. Pingback: Bornholm wiedźmy Wrony Pożartej… | Chepcher Jones

Dodaj komentarz