Miękka twardzielka o fiołkowych oczach
„Ale największe podziękowania należą się samej Elizabeth za to, że wszystko przeżyła” pisze autor biografii David Bret. I racja, w końcu w każdej biografii są pewne wiadome i bohater nadzwyczaj główny. Ktoś, kto się urodził, ów ktoś kto żył i zabłysnął… w tym przypadku też już ten, którego nie ma.
Na śmierć Elizabeth Taylor czekano. Właściwie od samego początku jej kariery podejrzewano, że nie przetrwa najpierw okresu dziecięcej/młodzieńczej aktywności. Potem bano się, że jej każdy kolejny pobyt w szpitalu zakończy się tragicznie. Przekreśli karierę – a właściwie zagrozi wytwórni filmowej. Bo od samego początku życie Elizabeth było dokładnie wycenione. Najpierw poprzez nadzieje matki, potem wytwórnię, aż w końcu ubezpieczycieli.
A ona sama?
Sama po prostu żyła. I to pełną – ekhm! wyrazistą piersią!
„Alexander Walker nazwał ją urodzonym twardzielem…”, czy nim była? Cóż sądząc po zebranych przez autora faktach, była przede wszystkim sobą. Wciąż rozwijającym się projektem. Wciąż zmienną. Fascynującą, pragnącą uwagi, kobiecą, ale też dziwnie samotną i smutną… Trzeba oddać Bretowi, iż nie wyciąga wniosków. Nie opowiada się po jednej stronie, stara się być obiektywny, może nawet oschły. Jednak dzięki temu my – czytelnicy – możemy sami snuć opowieści. Tworzyć własne obrazy ikony.
Czcić ją, lub nie. Pamiętać taką, jaką chcemy. Ale też owa biografia to zaskakujący, miejscami nawet „gorszący”, obraz przeszłości Hollywood. Owych wielkich – kanonu sztuki. Świata (a nawet religii), który wybuchł tak nagle, a gdy dano mu głos, zauroczył i opanował/opętał wielu.
Oto prawda. Zaskakująca, fascynująca i niebezpiecznie przewrotna opowieść. Historia nadzwyczaj realistyczna, specyficzna, trochę chłodna, pozbawiona wszelkiej „czołobitności” biografia.
Prawdziwa opowieść o DAMIE, o kochance i kobiecie, która już za życia stała się legendą… której nie można zapomnieć.
„Elizabeth Taylor. Dama, kochanka, legenda” David Bret, Wydawnictwo Prószyński i Ska 2012.
Pingback: Pan Tealight i Sen Małej Wiedźmy… | Chepcher Jones