Czy mężczyzna tyle o wiedźmach wiedzieć powinien?
Wiecie co? Tak serio, to nie widzę potrzeby pisania recenzji z tej książki. Ci, którzy Terry’ego Pratchetta kochają i tak sięgną po tę książkę… a Ci, którzy go nie lubią, tudzież zastanawiają się nad polubieniem – no powinni zacząć od początku. Bo to nie jest początek. To pewien rodzaj końca. A dokładnie początku końca. I chyba to kolejny powód, dlaczego ta recenzja kompletnie nie ma zastosowania.
Najpierw przyznam się, że nie lubię Pratchetta, ja Go kocham. Czekam na każdą kolejną książkę z objawami odstawienia i śliniąc się jak piesek Pawłowa. To jest mój świat. Płaski, cudowny, pełen fascynujących postaci, a co najważniejsze krytyki – dowcipnej i inteligentnej tych, którzy żyją na kulistym odpowiedniku Świata Dysku. Bo dla mnie tym zawsze będzie pisanie Pratchetta. Krytyką. Łagodną, czasem dosadną, nigdy nie nachalną. Każdy z jego tomów można zawsze czytać dwojako, albo: jako opowieść z inne rzeczywistości, inteligentną, przygodową fantasy, albo jako wspaniałą rozprawę rozkładającą naszą współczesność na części składowe. I wiecie co? Niezależnie od nastroju po czytaniu sir Terry’ego… czuję się mądrzejsza 😉
„W północ się odzieję” to tom należący do książek przeznaczonych dla (podobno) młodszego czytelnika. To też jak najbardziej Świat Dysku, ale ten taki bardziej z Kredy i Czarownic. Ten, który zaludnia sobą młoda czarownica Tiffany Obolała, oraz Nac Mac Feeglowie. No i ludzie. W wielu sensach ta opowieść, to kontynuacja poprzednich: „Wolni Ciutludzie”, „Kapelusz pełen nieba” i „Zimistrz”.
A poza tym to wiecie… no „łojzicku”!
Tiffany, jak zwykle pełną własnego spojrzenia na świat, życie i takietam… spotykamy ponownie po pewym czasie… po tym jak spotkała Zimistrza i trochę namieszała. Właściwie nie wiadomo, co tak naprawdę sie stało, ale jedno jest pewne: impreza, na której jak zwykle ma przywiązaną do siebie miotłę, zostaje przerwana przez pewien ser. Ser posiadajacy własną świadomość i kilkadziesiąt pomocnych nóżek i rączek. Czyli świat Kredy, ten spokojny, dziwnie znajomy wielu świat, ma problem. A tym problemem nie są kosmici, czy też bzdurne potwory, ale myśl. Owo uczucie, które każe piętnować to co inne. To samo, które budowało stosy i paliło niegdyś na nich nie tylko te kobiety, które nosiły spiczaste kapelusze. Właściwie zdaje się, że palili jak leci… i to tylko poprzez ową edną myśl. Na dodatek we wsi jak zwykle jest sporo roboty i to bardzo poważnej, niektórym rodzinom trzeba pomóc bardziej niż zwykle, a na dodatekstary Baron umiera. I to dość stanowczo. Jak poradzi sobie z tym wciąż ucząca się czarownica?
Cóż… przekonajcie się…
Jak zwykle historia skrzy się dowcipem. Świat jest pełen i niespotykanie barwny, znajomy, a jednak jakże zaskakujący. Prawdziwy… może bardziej niz zwykle prawdziwy? Problemy są bardziej „dorosłe”, a ich rozwiązania nader naturalne. Wydaje się, że Autor, może i w powodu stanu zdrowia, pragnie nauczyć nas więcej. Przypomnieć jak to jest być… człowiekiem. Co oznacza czuć i widzieć. Tworzyć społeczność, kochać, rodzić się i umierać.
Język, fabuła, cięte riposty i nietuzinkowe charaktery, do tego krajobrazy i wnętrza, wszystko to sprawia, że ostatnią powieść Terry’ego Pratchetta czyta się ZBYT szybko. Wkracza się do wspaniałej krainy, stworzonej przez genialny umysł i nie tylko się „bawi”. Raczej przede wszystkim uczy, może i od nowa uczy… jak być człowiekiem. Jak zauważać innych, pomagać im, a co najważniejsze myśleć, czasem usuwać się z drogi i nie robić z siebie głupka!
Hmmm… NAJWAŻNIEJSZE!!! Podejrzewałam, że Terry Pratchett jest wiedźmą. Teraz mam pewność! Co zaskakujące, nie wiem czy on sam jest tego świadomy.
„W północ się odzieję” Terry Pratchett, Wydawnictwo Prószyński i Ska 2011.
Pingback: Wyspa na błękitnie… | Chepcher Jones