Magia niewypowiedzianego słowa…
Nie lubię tego mówić, nadużywać owego stwierdzenia, które w mojej definicji jest określone i pełne, ale… cóż ta książka jest zwyczajnie dobra. Z jednej strony prosta jak zmartwychwstanie i prywatna wendetta, która całkiem pewnie nieprzypadkowo zazębia się z interesem większego ogółu. Z drugiej strony tak pokrętnie i bujnie skomplikowana światem zamkniętym w granicach Londynu.
Wymagająca od czytelnika pełnej uwagi i oddania.
Tu magia to życie, ale jego przejawy i odmiany są tak różnorodne, jak barwne mogą być przejawy „miejskości”. I właśnie chyba to tak bardzo wciąga, omamia czytelnika. Nie tyle osobista walka bohatera – Matthew Swifta – ale ów Londyn. Ożywający nocą, lub gdy padnie na niego cień.
Świat, w którym możliwe jest wszystko, ale podstawowe prawdy wciąż są najwyższe.
Dobro i zło, pomoc i brak wrażliwości, nagroda i kara…
„Życie to magia. Gdzie jest jedno, tam jest i drugie.”
Wejdźcie w życie, poznajcie ogień, blask niebieskich oczu człowieka, czarnoksiężnika, który jest aniołami…