Obiektywnie?
To od razu się przyznam, wiecie tak obiektywnie i w ogóle pod mieczem, że nie lubię takich książek. Takich, co to się je jako „literaturę kobiecą” określa. Ale jakoś tak… no dobra, autorka mnie zmusiła.
Żeby nie było.
Się przyznaję.
Problem w tym, że mi się podobało…
Kurde i to jeszcze jak!!! Czy to przystaje do mojej osobowości wielbiciela smoków, magii i wiedźmowatości wszelakiej?
Cóż, kobiecość jest zmienną…
Ale od początku. Czyli jak należy… od SŁOWA, co to było od Magdaleny Witkiewicz!
Jak już pisałam (patrz blog), „Milaczek” to książka bezczelna. Zdetronizowała mi inne od pierwszego akapitu. A tak zwyczajnie zerknęłam sobie w przysłany plik… i nie było mnie. Mimo braku stron, ukochanego książkowego aromatu, szelestu i trwałości okładki, dałam się wciągnąć. Słaba płeć, kurcze! Musicie wiedzieć, że naprawdę nie lubię czytać z komputera, a już na czytniki reaguję wysypką ciała całego, trzęsącego się – no co, taki wiek!
Jako dama roztropna (skończył mi się „best before” na pannę kilkanaście lat temu) nie mogę nie przeczytać pierwszego tomu przed drugim. A drugi mam w formie książkowej, czekający. Musiałam więc zajrzeć w plik mimo „komputerowstrętu”…
Bo w rzeczywistości „Milaczek” to dopiero początek. Początek historii dziewczęcia, które zawsze w truskawkowej pianie, śni o miłości. Ot taki ma kaprys, może Wam znajomy, by mieć: męża, dzieci, domek… ów szczyt normalności, na który tak trudno się wielu wdrapać. Problem w tym, że naszej bohaterce trafiają się raczej trefni partnerzy. Takowe zbuki, wybrakowane w oprzyrządowaniu. Ale nic to. Milaczek, czyli Milena (waga zmienna, wzrost raczej wysoki), ma ciocię z poczuciem humoru – pomocną, mamę zgodną z zasadą, ze jak coś jest w nadmiarze i głośne (patrz siostra-ciocia) to ona może jechać w góry, ukochane Bieszczady; ojca, dość niewidocznego oraz Bachora typu specyficznego i… szefa, oraz uczucie, iż w jej życiu nudzić się nie można. No i… jest jeszcze Parys Antonio, nie można o nim zapomnieć, nawet, jeżeli akurat żuje foliową torebkę, w jego kiszkach zdaje się nawet biodegradalną. Postać, która jednym kłapnięciem szczęk może podsumować wszystko…
Oto życie Milaczka i jego główni bohaterowie. Oraz, śliczne, subtelne miejsce dla czytelnika, owe otwarte ramiona, które wyciągają się do nas i tulą – mimo czasem sprzeciwu i protestu płuc, którym nie dostarcza się tlenu. Bo książka, po którą może sięgniecie, to nie tylko coś poprawiające nastrój, tudzież śmiechowo moczopędne… ale też zgrabne, bystre, dowcipne… ale nie głupie. To nie pusta historyjka o kolejnej dziewczynie, która szuka miłości.
Ale wracamy do treści, wpadając wprost w ramiona cioci-swatki, w pełnej woli dobrej znajduje ona Milaczkowi materiał na męża. Na partnera. Przyszłość… Jak się okazuje, ów nie z kamienia, zalety bohaterki z łatwością dostrzega. Wchodzą w to obydwoje… aczkolwiek cała dalsza sprawa, cóż, sami sobie przeczytajcie.
Gdy moje ślubne szczęście, w znaczeniu połówka jabłka czy jak tam zwał no Admin 🙂 oznajmił, że nie wie co to jest, ale świetnie się zapowiada i podprowadziło mi książkę, zaczęłam podejrzewać, iż mimo wrodzonej niechęci do owego gatunku litertury, książka musi być zdatna do czytania. I była. Była świetną przygodą, rozrywką, zabawą. I to niekoniecznie w pojedynkę! Jakoś tak te pewne damskie tajemnice udało mi się przed Adminem ukryć, ale cała reszta, było zabawnie. Czytane na głos co soczystsze kawałki ubawiły nas nawzajem. Zwyczajnie, totalnie uśmiały. A takich powieści, które rodzą niewymuszoną, naturalną radość naprawdę jest niewiele. I nie warto ich przegapić. Szczególnie gdy jak w „Milaczku” osobowości autorów są bystre i inteligentne, różnorakie i prawdziwe. Gdzie nadzieja jest żwawą starszą panią o nogach lepszych od niektórych dwudziestolatek, a spoglądanie w przyszłość o nie tylko upływający czas, ale przede wszystkim Zycie. Bo o tym jest „Milaczek”, o tym, że żyć warto. I nie tracić nadziei. Pozwalać sobie na małe radości, szukać szczęścia, ale też dostrzegać je, gdy nieśmiało puka w okiennicę.
Jednak jest coś jeszcze. To, w jaki sposób autorka, Magdalena Witkiewicz, traktuje obydwie płcie. Z ową równością w nagradzaniu i ganieniu wad. W jaki sposób opisuje świat, dostrzegając w tym, co zwyczajne uśmiech i intrygę. Posiadając zgrabną umiejętność balansowania na granicy jing i jang. Jak, może z własnych doświadczeń, wydobywa zgrabną opowieść, skrzącą się iskierkami niepewności, drobinami dowcipu, a wszystkim zatopionym w ludzkiej normalności.
Nie wiem tylko, czy bardziej urzekł mnie taki bezpośredni Milaczek, czy też jego ciocia, dzięki której wiem, ze dojrzałości nie należy się bać, bo od nas zależy jak na nią spojrzymy i czy życie będzie wciąż do nas się uśmiechało. Bo ja okres „milaczkowatości” mam za sobą, przede mną bycie Ciocią, choć może z niższym wyraźnie budżetem, ale siłą woli tak samo wielką! Bo starzeć się jak Zofia należy! I nie warto przegapić tego, co inni ubierają w szarości i nazywają przemijaniem!
I właśnie za pokazanie tych wszystkich stron kobiecości, od Bachora, poprzez dziewczę-kobietą, po starszą panią… zalet płynących z nie bycia już młodą – Autorce CHWAŁA I CZEŚĆ!!! Za humor nie przesadzony, życie zwyczajne, ale tak spisane, że HEJ!
„Milaczek” Magdalena Witkiewicz, Wydawnictwo SOL 2008.
PS. Od dziś mam „Milaczka” w całości 🙂 jak należy!!! HURRRRRAAAAA!!! 🙂
Mnie też się podobała, chociaż z reguły, też takich ksiazek nie czytam. Najbardziej Zofia, chociaż ta mała dziewczynka tez. Wszyscy właściwie
No właśnie to mnie intryguje, z książką Mariolki Zaczyńskiej też tak było – nie czytam takich. Wolę bardziej fantastyczne. Ale obydwie piszą świetnie. Są lekkie, ale nie głupie. No dosłownie. Nie traktują kobiet jak idiotki a mężczyzn za sprawców zła całego. Są specyficznie sympatycznie i łagodnie… zabawne 😉
Zofia też do mnie przemówiła. Razem z Panią Eustaszyną Marii Ulatowskiej są taką nadzieją, że starość to dowcipna sprawa 😉
A to ja się bardzo cieszę! Szkoda tylko, że bez dedykacji!
No wiem, wiem… ale mam, książkowego Milaczka 😉 Tylko nie wiem skąd? 🙂