Pieśń jurty sześciościennej.
Znajdując taką książkę wiem, że będzie to tylko chwila, ale dopiero zamykając ją rozumiem jak bardzo ważna. Malutka, niepozorna, wprost dzieło sztuki, gdy spojrzy się na okładkę, gdy przekartkuje, a w powietrze wzbije się aromat traw i bezgraniczność stepu. Bo w końcu jest to opowieść o stepie. O tej specyficznej kulturze, która jurtę nazywa domem, a za przysmak uznaje herbatę ze zjełczałym masłem. Gdzie najważniejsze wydawałoby się są zwierzęta, święte konie i duchy… Ale jednak i tutaj po prostu żyją ludzie. Kochają i szukają walcząc z odległością, którą narzuca bezkresność stepu, pokrewnych dusz i ciał. Spętani własnymi normami często długo czekają na miłość, muszą węszyć by wyczuć jej prawdziwość. A nawet wtedy, gdy są pewni, nie zawsze mogą podążyć za wołaniem serca.
Szuumur niedawno owdowiał. Jego małżonka Dżajnaasz, o żółtej głowie i nazbyt jasnej cerze, przez długi czas była mu tak obca. Ale w końcu ją pokochał. Za tą odmienność. Teraz jego czwórka dzieci, które sam odebrał z jej łona czuje się jak osierocone źrebaki. Ale jest między nimi i klacz, która utraciwszy dziecko nie potrafi przyjąć obcego. Dopóki ono nie zacznie pachnieć jak ona. Tylko, że owa klacz w końcu przekonuje się do źrebaka, a co będzie z czwórką pociech Szuumura? Mężczyzny, który nauczył się kochać i stracił miłość, ale też tego, który tak naprawdę w życiu kochał tylko ją. Jedyną kobietę. Pierwszą i wieczną. Czy może z nią być? Czy może zaprosić do siebie wciąż piękną i pragnącą go, ale też tak dziwnie obcą? Czy częścią rodziny może stać się Gulundżaa? Gulundżaa, która znała wielu?
Oto pieśń o miłości w stepie. Osnuta na kanwach historii ludzi, którzy odchodzą. Czasów, które zabijają kulturę. Zamykają jurty, odbierają stepy. O ludzie wielu pieśni, w których ukryte są wszystkie zaklęcia. Te na mleko i zmiłowanie duchów, odejście i przyjście, natury okiełznanie i przebłaganie bytów. O szamance, która przyszła na świat za późno i magii, która błaga by wpleść ją w życie mimo zmian, murów, które odbierają jej ludzi i miast niszczących stepy.
Autor tej noweli urodził się pod niebem Mongolii, zna smak mleka i herbaty, zapach jurty i chłód wdzierającego się świtu. Pamięta pieśni i pragnie pokazać swój świat innym. Udało mu się. I choć prawdopodobnie odbiorców będzie miał niewielu, to ci, którzy otworzą się na jego prozę i pieśni, poczują się wzbogaceni. Jakby odbyli podróż do innego świata. Świata, który umiera… odchodzi w przeszłość. Technika, pęd, wymazują delikatność zaklęć, zagłuszają pieśni. Może więc warto choć mała część duszy oddać im.
By nie zapomniano…
„Koniec pieśni” Galsan Tschinag, Wydawnictwo Drzewo Babel.