SEN PIĄTY czyli Grabarz

Grabarz Bartłomiej, mężczyzna o potężnej posturze sporego niedźwiadka – i zbliżonym zaroście poniżej szyi, właśnie skończył swoją pracę na dzisiaj. Grób dla szalonego Franka był gotowy, jego czarna czeluść tylko czekała, by połknąć umęczone ciało, które już tak długo czekało, by wyzwolić się od życia. Życia, które było dla niego tylko pasmem nieszczęść i porażek, jakby wszelkie moce zwyczajnie upodobały go sobie na worek treningowy, tudzież testera najwyższego męczeństwa.

Bartłomiej jednak był innego zdania. Jego własne, smętne życie było najgorsze i najbardziej znojne. Szalony Frank z tymi swoimi wizjami pętającymi jego osobowość, był przy nim wprost szczęśliwcem, przynajmniej tak uważał Bartłomiej Grabarz.

Nikt już nawet nie pamiętał, jak naprawdę nazywał się grabarz. Po prostu był tylko grabarzem. I to z dziada pradziada. I to grabarzem, który sumiennie wykonywał swój zawód. Choć może czasem za bardzo sumiennie. Jakoś tak wychodziło, że każdy zmarły dość często powracał do Bartłomieja.

I w małej chatce grabarza, bywało dość ciasno.

Grabarz przeciągnął dłonią po łysej czaszce i westchnął. Męczyło go to życie. Nigdy nie wiedział obok kogo, czy czego się obudzi, kto będzie mu robił śniadanie, czy zajmie się wysprzątaniem jego chaty. I na pewno nie była to nigdy śliczna młódka, która zagrzałaby mu pościel. Wprost przeciwnie, te dziwne zachowywania domowych sprzętów, były jednym, jeżeli nie nadrzędnym powodem, z jakiego opuszczały go wszystkie kobiety, które z takim trudem: wykorzystując cały swój urok – buahahahaha!!!, no i szczyptę magii, którą obdarowała go babka, udawało mu się zaciągnąć do chaty.

Bartłomiej odłożył łopatę do drewnianej skrzyni i zawarł ciężkie, kamienne wrota cmentarza. Słońce właśnie zachodziło za ratuszową wieżą, więc miał jeszcze trochę czasu, niczym bardzo się ściemni. Postanowił, w ramach zdrowotnych, pójść do domu trochę bardziej okrężną drogą niż zwykle.

Powoli wspiął się na Wzgórze Piorunów i zasapany upadł pośrodku kamiennego kręgu. Książę Pomników, Król Trumniarzy jak go nazywali ludzie z Kalafiorki, miasteczka na wzgórzu, klęczał przed ołtarzem miłości, na którym ich przodkowie – raczej dawni przodkowie – co roku zabijali jedną z dziewic, tym samym, składając ofiarę bogini Amoru – Pani Miłości Erossitty, zapewniając sobie płodność i dobrą wydolność określonych „organów”.

Maruchnna, babka Bartłomieja była chyba najgorliwszą wyznawczynią bogini Amoru. To właśnie ten krąg, po śmierci jego rodziców stał się placem zabaw małego Bartłomieja. No i cmentarz, ulubione miejsce kolejnych dziadków – mężów Maruchnny. Kolejnych, ponieważ prababka właśnie w ten sposób czciła swoją boginię, jedyną przyjaciółkę. Jakoś nikt nie chciał dłużej przebywać w towarzystwie niewyżytej seksualnie grabarzowej, a może kobiety, kierując się instynktem, tudzież podszeptem innych bogów, chciały po prostu nie dopuścić do rozpadu swoich małżeństw? Bartłomiej nie zgłębiał tej tajemnicy. Pragnął czegoś innego. Nie seksu ale czułości, nie samego aktu miłosnego, ale dotyku, uścisku, pieszczoty…

– Erossitty, wysłuchaj mnie. Nie proszę o kobietę, już nie… Prosiłem tyle razy, a ty przysyłasz mi zmarłą Balonnę, najstarszą i najbrzydszą kobietę Kalafiorki, na dodatek nie żyjącą od dwudziestu pięciu lat. Nie… Nie chcę już żony, ale chcę spokoju, tylko spokoju… –

– Nie chcesz żony? –

Bartłomiej podniósł głowę, a to, co zobaczył sprawiło, że zapłonęły nie tylko jego czarne oczy.

Na kamiennej płycie ołtarza poznaczonej runami i wrośniętym w nie mchem siedziała kobieta, a raczej nie kobieta, tylko bogini… Piękna, smukła, o wydatnych rysach, twardych, krągłych kształtach i włosach, które były złote, długie i… tworzyły jedyne okrycie nagiego, kuszącego ciała.

– Erossitty ? – niepewnie zapytał i skromnie opuścił oczy, a przynajmniej starał się sprawić takowe wrażenie.

– Nie udawaj, że nie chcesz na mnie patrzeć. Przyzwyczaiłam się… – bogini zatrzepotała długimi rzęsami i zmrużyła zielone, kocie oczy.

– Nie udaję, ale jesteś taka piękna… –

– Wiem, wnuczku Maruchnny. Ale nie jestem tu, byś ty mógł nacieszyć oczy moją urodą. – Erossitty wdzięcznie zeskoczyła z ołtarza. – Uważam, że masz problem. I to DUŻY problem. –

– Przecież z tym tu przyszedłem. – Bartłomiej podniósł się z klęczek i stanął twarzą w twarz z boginią.

– Ty nadal o tym samym. No rzeczywiście, niezbyt mi wyszło to znalezienie dziewczyny dla ciebie, ale się starałam. – Pani Amoru spuściła oczy i wygięła usta w podkówkę. Gdy tylko Bartłomiej zobaczył tę minę, był w stanie wybaczyć jej wszystko.

– No więc – bogini uśmiechnęła się i spojrzała na grabarza.

– O co chodzi? –

– Cóż, przez mały, taki całkiem malutki błędzik w twojej chatce zrobiło się ciasno. Nie mówię, że to nie moja wina, może przez tą Balonnę, a może przez dziwny taki zbieg okoliczności i błąd pisarski Binci Bonci – tego, który miesza w „Księdze Przeznaczenia”… Naprawdę nie wiem, ale tak się stało… –

– Dowiem się w końcu co się stało… –

– Cóż. Właściwie, to wiesz o co chodzi. O coś, co ci ostatnio bardzo przeszkadza… – bogini zawiesiła głos.

– Umarlaki w mojej chacie! – grabarz nie musiał się długo zastanawiać.

– No tak. Zauważyłeś, że przybywa ich coraz więcej, mimo, że nie wszystkich ty pochowałeś? –

Bartłomiej zasępił się, jeżeli to możliwe w przypadku kogoś kto wygląda jak niedźwiedź i potarł łysą czaszkę.

– Nie zastanawiałem się nad tym, większości z nich przecież nie widzę, na przykład „kroki” słychać tylko w nocy, „pukacze” wieczorem, a zjawy dokładnie widać tylko o północy. A ci, którzy się pokazują to chyba tylko moi, to znaczy ci, których pochowałem. –

– No nie zupełnie. Widzisz, jakoś tak się stało, że ostatnio wszyscy, którzy umierają w naszym hrabstwie, ci, którzy nie idą do nieba… jakoś tak wędrują do twojej chatki. – Mimo że ostatnie słowa bogini wyszeptała, jednak Bartłomiej usłyszał je wprost doskonale.

– Co?!!! Zwariowaliście?!!! Chcecie z mojej chatki zrobić czyściec. Już wam kompletnie odbiło?!!! Jak coś takiego mogło się w ogóle wydarzyć?!! – twarz Bartłomieja poczerwieniała jak dorodny buraczek, a dłonie zacisnęły się w pięści.

– To nie tak. Opanuj się! Po prostu się stało… –

Ale grabarz już tego nie usłyszał. Zbiegł z góry tak szybko, że kupki trawy wybite spod jego pięt, wzbijały się w powietrze.

Drewniana chatka Bartłomieja Grabarza, stała na małym wzniesieniu, otoczonym młodym brzozowym laskiem. Była to dość spora chatka, z dużym, drewnianym gankiem z kępami dzikich róż i bluszczy o bordowo-granatowych liściach, które pokrywały większą powierzchnię ścian. Cała posesja wyglądała dość malowniczo, ale wpadający do niej mężczyzna nie zwrócił uwagi na jej urodę.

– Wszystkie umarlaki natychmiast do kuchni! – krzyknął trzaskając drzwiami, i przechodząc przez wąski korytarz, skierował się w stronę kuchni.

Jednak gdy do niej wszedł zrozumiał, że biegł trochę za wolno. Erossitty już na niego czekała. Siedziała na dużym stole, blisko rozpalonego kuchennego pieca, na którym bulgotał gar gulaszu i pożerała ciastka z rozstawionej na stole patery.

– Cóż, no dzięki mnie wszyscy już tu są… – mruknęła bogini i rozsypała okruszki, nader wdzięcznie. – Choć niektórzy trochę się spóźnili, gdyby nie byli tacy naburmuszeni, nie musieli by teraz tak okropnie dyszeć – zaśmiała się, wskazując na spoconą koszulę grabarza.

– Jeżeli wszyscy już tu są, to może naprawisz swój błąd i ich stąd zabierzesz, co? – Bartłomiej opadł na krzesło, wytarł spoconą twarz w białą serwetę i rozejrzał się. – Na razie ich nie widzę… –

Erossitty wzruszyła ramionami i przesunęła puklem swoich włosów przed oczami grabarza. Gdy tylko ostatnie złote pasmo przestało smerać Bartłomieja w nos, zobaczył.

Duchy wszelkiego rodzaju kotłowały się dookoła niego. Ponad powałą pływały przezroczyste zjawy, pod stołem lekko postukiwały „kroki”, gdzieś niedaleko pieca tuliły się do siebie „drżące”, nagie, blade stworzenia bez płci, pozbawione wszelakich cech, których na pewno nie brakowało im za życia, znalazło się kilka Białych Dam i Błędnych Rycerzy… trochę straszliwych szkieletów i „skórniaków”, balonowatych stworów, napompowanych zielonkawym, trującym dymem. Gdzie niegdzie błąkały się też najdziwniejsze, bo prawie rzeczywiste mimo że zmarłe bardzo dawno temu, osoby. Te, widoczne dla wszystkich odbywały najgorszą pokutę: żyjąc wśród tych, których kochały, których nienawidziły, czy krzywdziły nie mogły się z nimi kontaktować, błagać o wybaczenie, czy wyznać grzechy… Te duchy mogły tylko wtedy uzyskać przebaczenie, jeżeli ktoś by sobie o nich przypomniał i… wybaczył.

– Jak ich dużo? – wyjąkał grabarz, podnosząc stopy, jakby bał się uszkodzić tych, którzy nie odczuwali już niczego.

– Mówiłam, że wszyscy z hrabstwa Sartopii. – Pani Amoru otworzyła szeroko oczy i wepchnęła w swoje namiętne usta biszkopt oblany czekoladą.

Jak oni się mieszczą? –

– No nie udawaj idioty. Przecież wiesz, że ducha się raczej nie waży – prychnęła bogini.

– Nie waży, nie waży… – sapnął pod nosem grabarz, wstał i nabrał do drewnianej miseczki solidną porcję gulaszu.

Duchy rozstąpiły się nie chcąc mu przeszkadzać, ale wiedział przecież do czego są zdolne. Podejrzewał, że to ich poprawne zachowywanie, jest tylko sprawą obecności tu Erossitty.

Bartłomiej zjadł w milczeniu, przerywanym tylko zniknięciami od czasu do czasu bogini, która cały czas usprawiedliwiała się rozmowami na wyższym stopniu. Gdy skończył, Erossitty spojrzała na niego badawczo i uśmiechnęła się:

– Wyższe władze zadecydowały, co ma się stać. Twój problem został rozwiązany. – Bogini zeskoczyła ze stołu i na jej wyciągnięte, oczekujące dłonie spadł z nikąd rulon papieru. Rozwinęła go z namaszczeniem i zaczęła czytać:

„My!!! Wszyscy bogowie, jacy kiedykolwiek zrodzili się z nicości, nakazujemy tobie Bartłomieju Janasie, zwany Grabarzem, Księciem Pomników i Królem Trumniarzy, przyjęcie na swe barki zaszczytu, jakim ze swojej dobroci i wspaniałomyślności My cię obdarzamy. Witaj nam nowy Panie Wiecznej Męczarni, ty, który strzec będziesz tych, którzy pokutują przez wieczność, by kiedyś otrzymać odkupienie. Witaj nam nowy nadzorco Czyśćca, gdyż teraz tak mienić się będzie twoja chata.” Podpisano My, Którzy Jesteśmy Ponad wami.  – Bogini zrolowała papier i podała go osłupiałemu grabarzowi, a potem najzwyklej w świecie… zniknęła, pozostawiając po sobie tylko lekki zapach różanych płatków.

– To chyba ja muszę teraz coś powiedzieć. – Z tłumu duchów widzialnych, wyłoniła się piękna, czarnowłosa, eteryczna istota, która lekko dygnęła przed grabarzem. – Nazywam się Emmanuelle de Desire i jestem rzeczniczką wszystkich cierpiących. Chcieliśmy powiedzieć, że bardzo się cieszymy, iż teraz twoja chat stanie się naszym domem, na tą wieczność, którą jest dla nas każdy dzień bez wybaczenia. Mieliśmy już dosyć jaskini gnoma Orfeusza, który przez cały czas wymyślał jakieś dziwne urządzenia i bardzo był nieporządny. Cieszymy się, że przyjąłeś ten urząd… –

Wszystkie duchy uśmiechnęły się szeroko, jeżeli oczywiście było to możliwe, a potem każdy z osobna chciał poklepać Bartłomieja po plecach. W końcu nadal oszołomiony grabarz, stał na środku swojej zapchanej duchami kuchni, ociekając plazmą i ściskając w rękach dokument, którego nie rozumiał. Nie ruszał się… do chwili, gdy dość korpulentna Biała Dama, zapragnęła go ucałować. Widząc szeroko rozwarte, martwe usta, które z prawej strony leciutko już zaczynały podgniwać otworzył szeroko oczy, potem usta, następnie zamknął i pierwsze i drugie, i z okropnym wrzaskiem wybiegł z domu.

– Czyżby mu powiedzieli, że nie lubimy towarzystwa, może to ten gnom mu coś nagadał. Dotąd było przecież nieźle? – podniosły się głosy.

– A może to z radości? – cicho zapytała Emmanuelle i wszystkie duchy się z nią zgodziły, w końcu była taka kochana i niewinna, a piękna nawet ponad duszą miarę.

* * *

Grabarza podobno widziano jak błąkał się po lasach. Chociaż niektórzy uważają, że to tylko jego duch, który zagubił gdzieś drogę do czyśćca, a może nie chce po prostu tam wejść?

Co uważniejsi zauważyli jednak, że grób dla szalonego Franka, był raczej trochę za płytki i miał dziwne, puste, jakby wydmuchane otwory… A co niektórzy to nawet twierdzili, że Bartłomiej żyje, i codziennie dają mu się napić i coś zjeść, ale byli to głównie ludzie pokroju zmarłego Franka, więc nikt im nie wierzył. Bynajmniej do chałupy grabarza nikt nie zaglądał, mówiono nawet, że tam straszy…

A groby? Jak ktoś umarł, zawsze znalazła się jakaś dziura. Mówiono nawet, że to pokutująca rodzina Bartłomieja pomaga mu je kopać.

A duchy – nadal czekają, w końcu mają na to całą wieczność.

12.08.2001 Chepcher Jones z tomiku „Sennne mary”

Dodaj komentarz