Drzewa zapiszczały, jakby wtórując smutnej, jękliwej pieśni wydobywającej się z ust młodej dziewczyny. Stary konar zwalił się na kupę liści, zmrożonych wieczornym przymrozkiem, a ona nawet nie drgnęła. Wiedziała jednak, że nie powinno jej tu być.
Ale była … Przychodziła co wieczór od dnia, gdy go tutaj złożono. Naznaczonego przez bogów, ukochanego przez nią.
Stary Kapłan, by nikt nie przeszkadzał, ani nie odkrył jego tajemnic, rzucił klątwę na tą ziemię, a ona, posłuszna jego słowom zatrzęsła się i zapadła od strony wioski. Drogę procesyjną jego słowa zamieniły w ścianę, ale dziewczyna znalazła inną ścieżkę. Przez wysokie, kamienne szczyty otaczające cmentarz z drugiej strony zapadliska. Niedostępne, raniły jej nogi i ręce, kilka razy spadła, ale nie zważała na to. Ciemność ją chroniła, bo to ona była ciemnością. Czernią w duszy, w głowie i sercu. Smutkiem i żałobą. Kirem i granatem. Najsilniejszą z wioski, nie wierzącą w czary Kapłana, ani w jego matactwa. Wierzyła tylko w miłość, a ta mówiła jej, że ukochany nie był nawiedzony przez zło. Była pewna, że gdyby jej pozwolono uzdrowiłaby go, wiedziała to i dlatego jej cierpienie było tak wielkie. Mogła wszystko zmienić, gdyby tylko mogła cofnąć czas ?
Kołysała się rytmicznie jak ci w wiosce, którzy pragnęli śmierci, zamknięci w kole z czterema szprychami. Kołysała się jak oni, ale nie umierała. A on już na pewno odszedł daleko. Odszedł ku słońcu, by tańczyć z księżycem. Odszedł tam, gdzie odejdą i ci, którzy siedzą dziś wieczorem w kole błagając o śmierć. Zbyt starzy by żyć, zbyt samotni, niezrozumiani, niekochani.
Siedziała na kamieniu, jeszcze nie omszonym, który wraz z podobnymi tworzyły krąg wokół dwóch grobów. Za plecami zaś miała jar, uczyniony przez Kapłana, rozpadlinę, której świeże i nagie, ostre i wystające krawędzie kamieni miały jej zaraz pomóc. Rozerwać jej ciało i połączyć ją z ukochanym. A przede wszystkim zamknąć, nakazać zamilknąć wyrzutom sumienia.
Nie chciała żyć bez niego. Nigdy nie chciała żyć, uświadomiła sobie, nic jej nie cieszyło, ale gdy był on, miała chociaż miłość. Kogoś kto o nią dbał i się nią zajmował. W jego oczach przestawała być wyrzutkiem.
Pomocnik Kapłana, przystojny, mocny, dobry. Kochali się, a teraz on leżał tam sam, skulony w tej zimnej jamie, przysypany kamieniami. A ona nie chciała już żyć.
Burza rozszalała się nagle, jakby przybyła wraz z nim. Nie zaskoczył jej. Czekała na niego, cierpliwie znosząc krople wody uderzające w jej zmarznięte ciało. Wiedziała, że nie pojawi się znikąd, ale nie umiała odnaleźć jego, widać łatwiejszej drogi na cmentarzysko. Był sprytny.
– Mówiłem ci, byś tu nie wracała. –
– Wiedząc, że jednak wrócę ? – podniosła się powoli ociekając deszczem, który przykleił płótno do jej ciała. Zimne światło księżyca, wystające zza chmury otoczyło ją, jakby ochraniając, zezwalając jej na wszystko co uczyni.
Kapłan przestraszył się. Nie umiał odczytać ostatniej ofiary, nie wiedział co ma zrobić. Ale jej tu nie powinno być. A jednak sprzeciwiła mu się.
Kolejny raz.
– Chodź ze mną – wyciągnął rękę w jej stronę, czując nagły przypływ łapczywego strachu, głodnego, nigdy nie zaspokojonego. – Proszę – zająknął się jakby słowa nie wyszły z jego gardła.
Przez głowę dziewczyny przemknęła jeszcze myśl, że mogłaby wrócić, przecież nikomu nie powiedział. A potem jeszcze: Czy będzie bolało ? I rzuciła się w ciemność, w jej ciemność, w siebie samą. Jej ciałem przez chwilę kamienie grały jak piłką, dodając kolejne rany, odrapania, chłepcząc młodą, dziwnie jasną w świetle księżyca krew. Krew mieszającą się z deszczem, dopełnienie ofiary
Niczym stoczyła się na ziemię, miękko opadła na zebrane, zmarznięte, wilgotne liście, nie żyła.
Kapłan zwiesił głowę i podpierając się kosturem gorzko zapłakał. Jego łzy też zmieszały się z deszczem. Nie chciał jej śmierci. Nie chciał żadnej z tych trzech śmierci.
Poczłapał z powrotem kłapiąc bosymi stopami w błocie, mijając groby i miecz, który sam wbił w ziemię przed cmentarzem, by ostrzegał, że miejsce jest przeklęte. To były jego ostatnie chwile, bo gdy tylko złożył głowę na posłaniu w wiosce, dokończył żywota.
Jego śmierci towarzyszył „zaśpiew” umierających i śpiew kropel deszczu wygrywających tą samą co zawsze melodię.
W jednej z kronik pisali, wiele, wiele lat później, iż jest w myślach ludzi takie miejsce przeklęte, „zaraźne”, do którego wchodzić nie należy. Odcięte od świata. Podobno choroba wykańczała człowieka zawsze w jeden sposób, rozsadzeniem człowieka od wewnątrz. Jakby coś lub ktoś wszedł w ciało, żyło, a potem nie potrzebując już takiego pokarmu, wyłaziło na zewnątrz.
Dlatego przez pięć tysięcy lat ludzie omijali to miejsce. Niestety tylko przez pięć tysięcy lat. Duchy obudziły stukania i wiertła przedzierające się przez kamień skały. Obudziły się nagle z dawnego, spokojnego snu, któremu nie przeszkadzał śpiew ptaków, czy zbyt głośny powiew wiatru. Którego nie przerwał ani grzmot, ani błyskawica; snu mocnego jak prawdziwa miłość.
ROZDZIAŁ I
– Jak nie dostanę żadnego grantu nie napiszę doktoratu. Potrzebuję pieniędzy – jęczałam prawie płaszcząc się przed dyrektorem oddziału PAN. – To szczyt desperacji, błagam niech mi pan nie każe „błagać na kolanach”. Przecież wszystko rozryte. Musicie coś mieć dla mnie. –
– Wie pani dobrze, że to w większości nie nasze tereny. –
– Ale ? – jęknęłam z ostatnią kroplą nadziei na języku.
Rzeczywiście byłam zdesperowana. Znudzona siedzeniem nad doktoratem w domu, znudzona samym życiem. Bardziej znudzona niż zdesperowana … ale to nie był argument. Na pewno nie dla dyrektora.
Zresztą musiał mieć coś w zanadrzu, bo uśmiechał się obiecująco, gdy wyciągnął mnie ze stosu książek z biblioteki.
– Mam ten obiecany hotel. W Bytomiu. Przebili się przez górę i raczej nie obiecuję, że coś tam będzie, raczej chyba lita skała sądząc po obsunięciu z drugiej strony, ale nadzór musi być. Ma pani na to tydzień. –
Wyleciałam z PAN-u jak na skrzydłach, jakbym odzyskała życie, istnienie, własny byt i … szczęście. Nie, żebym była nieszczęśliwa w małżeństwie. Na pewno nie dlatego, ale czułam potrzebę bycia potrzebną, użyteczną. Moje pisanie nie przynosiło dochodów, a ja potrzebowałam pieniędzy bardziej dla swojej satysfakcji, niż z powodu biedy. Nie byliśmy biedni. Co prawda nie starczało nam na wszystko, ale mogłam sobie pozwolić na to, by pisać, a to kochałam.
Jednak stając rano, następnego dnia na peronie i czekając na ponad dwugodzinną jazdę śmierdzącym pociągiem osobowym, bez toalety i bieżącej wody … byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa. Czułam się jak nagle wypuszczony z klatki ptak, który już kiedyś zaznał wolności.
Kilka razy.
Pociąg zatrzymał się w lesie. Gdzieś w oddali majaczyło kilka gospodarstw, ale wszystko okrywały drzewa. Poza drogą. Wiadomo było, że gdzieś coś budują, rozjechana droga przez las, głębokie koleiny. Poszłam prosto przed siebie wdychając ciszę lasu, zapach szyszek, igliwia i grzybni. Wtedy nie zdziwiła mnie ta cisza. Była to miła odmiana po hałasie miasta, ale teraz, gdy to wspominam jako duch. Zdziwiliście się ? Już nie żyję, ale to nie oznacza, że umarłam tutaj, w tym lesie, a raczej, że to miejsce sobie wybrałam.
Ta cisz wtedy, już to było dziwne. Zbyt dziwne.
I skała, wyrastająca nagle wśród drzew. Chropowata i porysowana, z wyrytą dziurą wielkości największej z koparek. Dopiero wchodząc na teren budowy zauważyłam, że jest jak zakrzywiona w krąg, złamana na górze płetwa rekina, albo pozbawiony szpica miecz, wygięty, porysowany.
– Pani Magister ? –
Gigantyczny facet w żółtym kasku i kamizelce wypatrzył mnie od razu z tłumu podobnych mu osiłków. Wyprowadził ze strefy ubitego już i przygotowanego, żółtego placu, przylegającego do ściany skały.
– Zostawią skałę i te drzewa – przekrzykiwał hałas budowy. – Chcą wszystko wtopić w ten hotel. –
– Może być ciekawie. –
I na to się zanosiło. Oprócz drzew na placu, innych nie wycięto. Gęsty szpaler iglaków odcinał już gotowy teren od wielkiej hałdy i baraków.
– Poznam panią ze wszystkimi. –
Nie zapamiętałam ich imion, ale byli tacy jak zawsze: weseli, pijący piwo, rubaszni i rozgadani. Żartowali sobie ze mnie wyciągając siatkowe podkoszulki i podśmiewali się, ale byli zarazem nieszkodliwi. Więcej mówili, niż robili.
Dostałam mały barak, ale od razu zauważyłam, że pracy będę miała masę. Wprost przeciwnie niż mówił dyrektor. Na samej hałdzie za iglakami było pełno skorup i ułamków nie dokładnie spalonych kości, przemieszanych z piaskiem, za wąskim przejściem obok dziwnego jeziorka, gdzie pod ścianą skały rozłożono baraki, plamy na wygładzonej ziemi były zbyt jawne.
Gdy przechodziłam koło zielonkawego jeziorka ono zabulgotało nagle, powierzchnia zmarszczyła się, a trzydzieści męskich głosów zarechotało, gdy podskoczyłam raptownie, wystraszona.
– Jest jeszcze Mateusz … –
Rzeczywiście, był jeszcze Matt. Gdy wynurzył się z zielonkawo-niebieskiej wody, z koszulą przyklejoną do pleców wydał się zjawiskiem. Nie zrozumcie mnie źle, kochałam męża, ale nie byłam ślepa, zresztą w nim coś było, coś … Nie umiałam tego wychwycić. Gdy stanął przede mną wyciągając oblepioną białą gliną rękę zauważyłam, że ma dziwne włosy. Był blondynem, ale tylko w połowie. Co drugi włos miał czarny tak samo na głowie, jak i na kilkudniowym zaroście.
Z reguły nie cierpię blondynów. A może tylko tak sobie wmawiałam ? Matt był inny. Nie pasował do budowy, raczej do sterty książek i prac naukowych. Muskularny, wysoki, a jednocześnie bił z niego dziwny humanistyczny „odór”.
Coś wtedy poczułam, nie tylko glinę na palcach. Wiedziałam już skąd kości na hałdzie i skorupy. Wykopując to bajorko rozwalili małe cmentarzysko. Ale … wstyd się naukowo i zawodowo przyznać, było naprawdę warto.
ROZDZIAŁ II
Pracy była masa. Najpierw wzięłam się za hałdę. Ale dziwnie kości i skorup było bardzo mało i tylko na poboczu hałdy, gdzie pozostawili wierzchnią warstwę żółtego piasku. Szybko wywieźli mieszaninę gliny i piasku, a mi pozostawili tajemnicze plamy i wyklejone pięć naczyń, oraz kości starca, który dziwnie znalazł się na drodze basenu.
Jego pochówek był jak najbardziej bez sensu. Samotny, jeżeli wierzyć zapewnieniom robotników, którzy na placu przy skale, z którego już wyprowadziły się koparki, nie znaleźli niczego poza piaskiem i gliną poniżej. Starzec wydawał się być złożony na powierzchni, przykryty kupką kamieni, jakby miał strzec tajemniczych plam, których eksploracją miałam zająć się w najbliższych dniach.
Robotnicy, których ilość zmalała do dziesięciu osób, nie wliczając Mateusza i brygadzisty, dorobili sobie wersję straszniejszą, jakoby pochowano tam mężczyznę, który miał strzec haremu kobiet, który to miałam odkryć pod plamami.
Niestety nie odkryłam ich wymarzonego haremu. Plamy powoli zacierały się aż w końcu pozostały tylko dwie, i mała pośrodku wypełniona metalem.
– Nie powinnaś tak siedzieć, możesz spaść. – Mateusz bardzo często był przy mnie, szczególnie, gdy rysowałam siedząc na kamieniach.
– Spaść ? – zdziwiłam się, podnosząc się i czując jego ręce na moim pasie.
Rozsunął krzaki i pokazał mi obsuwisko. Dziwne, bo powinno przez tyle lat zabrać i to cmentarzysko, a równy krąg kamieni świadczył, że cmentarz jest taki, jaki być powinien, ni większy ni mniejszy. Na dodatek z rzadka tylko porośnięte brązowymi, kolczastymi krzakami.
Panowie stracili werwę i przestali mi przeszkadzać, a ja zauważyłam po tygodniu, że w bajorku pływa tylko Matt. Gdy ich zapytałam dlaczego, stwierdzili, że on jest dziwny. Inny, jakby mówili o kosmicie. Zresztą podobnie mówili o wodzie. Podobno pojawiła się nagle, pewnej nocy, ale nie z deszczu, a z gęstej mgły.
Bali się wody. Innej wody i innego Mateusza.
Bo rzeczywiście był, myślałam spoglądając na wodę, po której jego ciało rozprowadzało równe kręgi.
– Wejdziesz ? – zaproponował z uśmiechem.
– Powinnam, może coś jest na dnie ? – wymigałam się pracą, by ukryć zbyt wielką radość z jego propozycji..
Zanurkowałam. Poczułam jak woda wypełnia moje uszy, miesza się z krwią, dostaje się do wnętrza mojego ciała, umysłu, dławi … zachłysnęłam się i szybko wypłynęłam. Podtrzymał mnie, ale nie potrzebowałam tego, po omacku dotknęłam czegoś zimnego, twardego na brzegu.
– Wszystko dobrze ? – zaniepokoił się i … pocałował mnie. Lekko, tylko musnął moje wargi, jakby sprawdzał, czy są ciepłe.
– Taaak … – zająknęłam się.
– Pomogę ci wyjść. –
Rzeczywiście teraz już potrzebowałam jego pomocy. Byłam otępiała i nagle jak nigdy zleźli się wszyscy robiąc wielką aferę z tego, że pani magister pływać nie umie i oferując chęć pomocy metodą „usta-usta”. Nie mogłam z nim porozmawiać tylko patrzyłam jak szuka ręcznika na drzewie, a potem chowa się.
Przypomniałam sobie o twardym przedmiocie dopiero po chwili. Odszukałam go ręką, a stwierdzając, że to metal zaczęłam szybko kopać.
Musiałam wyglądać jak idiotka, mokra, dopiero co odratowana, grzebiąca w ziemi jak rasowy pies. Ale było warto. Miecz wyszedł jak z masła. Prawie nie uszkodzony, piękny, ze zdobioną głownią i nawet ostrym sztychem, pokryty znakami, których jeszcze nie mogłam odczytać. Uniosłam go … Z tym ręcznikiem i mieczem musiałam wyglądać co najmniej jak Walkiria, bo dyrektor, który akurat przedarł się przez podwaliny hotelu zaśmiał się donośnie. Ale był zadowolony z postępu prac. Dał mi jeszcze tydzień i dyspensę na mycie materiału, ale miecz zabrał.
ROZDZIAŁ III
Plamy okazały się grobami kobiety i mężczyzny. Dziwnie skulone, nie spalone postacie nie pasowały mi do całego kontekstu kulturowego znaleziska, ale jakoś mi to zbytnio nie przeszkadzało.
Chyba dziewiątego dnia mojego pobytu tam, zachorował pierwszy z robotników. Nagle upadł na piasek, a z uszu i nosa buchnęła mu krew. Wezwano pogotowie i pracowano dalej. Dopiero gdy zabrano brygadzistę, ktoś stwierdził, że coś chyba jest nie tak.
Pamiętam, że wymuskana paniusia przybyła gdy zostałam ja, Matt, Artur, Robert, Maciek i Jacek. Zaczęła wypytywać o wodę pobrała próbki, a potem karetka przyjechała jeszcze dwa razy, za trzecim przywlokła się cała armia.
Zabroniono nam wychodzić do wsi, robić zakupy, zaczęto nas badać nie podając przyczyny. Maciek z Jackiem przekrzykiwali się, że pewnie film jakiś z nami chcą kręcić, dopóki nie zbudowano nad cmentarzyskiem i jeziorkiem plastikowej osłony. Powietrze zaczęto filtrować, oznaczono nas jako niebezpiecznych, a ja właśnie skończyłam pracę nad drugim z grobów i zajęłam się skupiskiem metalu, które okazało się być brązowym kolcem z nadzianymi na niego trzema kołami i czterech szprychach.
Pamiętam jeszcze, że przez plastikową ścianę rozmawiałam z mężem, pamiętam, że zabroniono wywożenia zabytków i kilka cudownych kąpieli w jeziorku, a potem zabrali Maćka i Jacka. Zostaliśmy we dwoje z Mateuszem jak małpy w Zoo. Ciągle podglądani. Chowaliśmy się w barakach i tylko co chwilę któreś z nas naciskało guzik dając znać, że żyjemy.
– Kocham cię – powiedział któregoś dnia Matt.
Powiedział to zbyt smutno, by mogło być na zawsze.
– Kocham cię i mimo, że to jest złe, co powiem, to cieszę się z tych chorób. –
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nikt z załogi nie przeżył. Nawet ci, co pracowali tutaj wcześniej. Każdy skończył z rozwalonymi, cuchnącymi wnętrznościami, wylewającymi się przez rozpruty brzuch.
Nie wiedzieliśmy, ale chyba czuliśmy, że coś jest nie tak. Żaden z tych, których zabrali nie wracał by się z nas pośmiać.
W końcu i nas zabrali. Nie powiedziałam Mateuszowi, że rano starłam mu z twarzy krew. Nie mogłam. Te dni samotności we dwoje były dla mnie wszystkim i chciałam żeby trwały. Nawet za cenę naszego życia. Był dla mnie wszystkim, mimo, że wcześniej myślała, że odnalazłam miłość swojego życia.
Poznawaliśmy się powoli, krok po kroku przez kilkanaście dni. Nawet nie doszliśmy jak to mówią do „końcowej bazy”. Nie spaliśmy ze sobą, ale poznaliśmy swoje ciała w wodzie. Tam nas nie mogli dosięgnąć. Bajorko powstałe w dziwną, mglistą noc stał się naszą ucieczką, pełną prywatnością. Stało się dla nas rajem, którego nie mieliśmy nigdy poznać. Nawet po śmierci.
Pokochałam go tak mocno, jak powinno się kochać tylko raz. Dogłębnie, do końca, do śmierci.
Pokochaliśmy się w pełni egoistycznie, chcąc być tylko ze sobą, ze swoimi zapachami, myślami, oddechami. To „egoistycznie” nie powiedziałam mu o krwi. A może powinnam była, może wtedy bym go uratowała … Na pewno. Na pewno, ale nie zrobiłam tego. Może on też nie ? Może sam ścierał mi krew szepcząc, że przeprasza ?
Gdy nas zabrali i rozdzielili, powiedzieli, że umrzemy.
ROZDZIAŁ IV
W szpitalu najpierw stwierdzono u mnie ciążę i brak objaw tej dziwnej choroby, którą pokątnie nazywali klątwą dwóch grobów. Gdy zaprotestowałam, stwierdzono narośl. Ta szybka diagnoza mnie uratowała.
To mój protest zaniósł Mateusza na salę operacyjną. Ale u niego było za późno.
– To ta woda was ratowała. Sprawiła, że to, co wszystkim rozlewało się po wnętrznościach u was skupiło się w worek. Woda otoczyła wszystko i nie dopuściła do zakażenia całego organizmu. –
– Ale dlaczego jest za późno ? – łkałam, a oni nie rozumieli.
Byliśmy kolejną zagadką medyczną, ciekawostką, jak dla mnie te dwa groby.
Trzymałam go za rękę, gdy umierał. Pozwolili mi na to, zresztą chyba przeprowadzili operację, tylko dla mojego lepszego samopoczucia. Widziałam to wole. Pękło w dniu, w którym nas przewieźli. Ale oni myśleli, że jesteśmy wyjątkami, zdrowymi.
Spoglądałam w jego oczy i czułam, że odchodzi część mnie. Większa część. To co pozostało, odbijało się w jego mętniejących oczach i sprawiało, że czułam pustkę. Chciał mi coś jeszcze powiedzieć, zastąpić odebraną część sobą, ale nie zdążył.
Zostawili mnie z nim samą. Nawet go nie zszyli, tylko zostawili wszystko przykryte białym prześcieradłem i wystającą rękę, którą ściskałam, dopóki mi jej nie wyrwali z ręki.
Przeżyłam jeszcze kilka lat. Ale co roku wracałam w to miejsce. Wszystko zasypali i zalali ołowiem aż do szczytu góry. Przychodziłam, by rozmawiać z duchami. Z Mateuszem, który pragnął bym do niego dołączyła.
Mój Mąż ? Zaakceptował, że mam dla niego tak niewiele siebie. Nie mieliśmy dzieci, zresztą nawet ich nie planowaliśmy. Akceptował też moje duchy i samotność. Coraz częstszą, aż stała się codziennością. Tak jak duchy. Czułam je. Byłam ich częścią i musiałam wcześniej czy później do nich dołączyć. Myślę, że wszyscy o tym wiedzieli, że ten świat już dla mnie nie istniej, jakbym zapadała się w siebie. Jakbym uciekała.
W końcu to zrobiłam. W deszczowy dzień. Chyba wszyscy wiedzieli, że odchodzę. A może dla nich odeszłam już wiele lat wcześniej ?
Duchy uniosły mnie, a później kamienie przyjęły i moją ofiarę. Zatracenie wyrzutów sumienia, miłość, bycie z nim. Zrobiłam to samo co moja poprzedniczka. A duch Kapłana, który miał mnie ochronić, znowu poniósł porażkę. Nie mógł mnie powstrzymać. Zrozumiał, że nigdy nie będzie umiał i nigdy nie miał. Miejsca czasem po prostu wymagają własnej ofiary, składanej samoistnie.
Czy to było coś w powietrzu, w ziemi, czy w wodzie, a może po prostu rzeczywiście rzucona klątwa ? Nie do końca taka jaka miała być ? Nigdy się nie dowiedzieliśmy. Chociaż i nie szukaliśmy zbyt często. Dwie pary unoszące się w krainie szczęścia i Kapłan, który powoli pozbawiał się wyrzutów sumienia. Chyba nasze duchy, ofiary, zmyły klątwę, gdyż z czasem i tutaj powrócili ludzie. A wtedy duch Kapłana udał się ku światłu.
My nie chcieliśmy opuścić ziemi.
Pozwolono nam.
Tak sądzę.
Ciągle słuchać tej pieśni:
„I przyszła Mgła i stworzyła jezioro, bogini miała nadzieję, że tak powstrzyma zło. Zawsze miała nadzieję i udawało jej się.
Ale nie tym razem.
Zła nie można było powstrzymać, ono musiało istnieć w imię równowagi.
Mgła chciała choć je uciszyć. Skropliła więc siebie, by ratować miłość, którą przepowiedziano, a która miała uratować innych, wielu … Ale były dwie miłości i dwa ratunki … fatum samo wybrało.”
Chepcher Jones 13.02.2003