Zasnęłam.
Z jednej strony wiem, że śpię, ale z drugiej… wszystko jest takie rzeczywiste, że już nie jestem pewna, czy śpię… znowu widzę to miasteczko… zagmatwane, pełne owalnych placów i małych, odrapanych kamieniczek, dla których mieszkańcy nie mają czasu.
Miasteczko naukowców, mózgowców, tych, którzy tylko myślą, dla których nauka, alchemia jest jak krew, jak powietrze… Mężczyźni, kobiety, zasuszeni, jakby zapomnieli o własnym ciele, życiu snują się po placach przez cały czas, mówiąc coś do siebie, rozwiązując tajemne równania, odgadując tajemnice światów, wszelkich światów…
„Bo sny, marzenia każdego człowieka tworzą osobny wymiar. Wymiarów tych jest tyle ile ludzi na świecie, a to, co się w nich dzieje… cóż, śnij, a będziesz wiedział, marz, a zmienisz świat innym, może podobnym do ciebie?”
Czasami zderzają się pomiędzy sobą i wtedy ich rozmowy się splatają. Mimo, że mówią o różnych sprawach brzmi to jak jednostajna muzyka, dopełniająca się, splatająca w jeden, stały rytm, piękny rytm… opowieść światów.
„Veni
Vidi
Vici
Skyscrapers
Cybermiasta
Veni
Vidi
Fugi…”
Nie wszystkie światy podobają się mieszkańcom miasteczka, ale ich odczucia są naprawdę odmienne, niż tych, którzy śpią. Oni nie szukają piękna, ale liczb, nie pragną uczuć, ale nowych spraw do rozwiązania…
A ja chcę mieć kolorowe sny. Potrzebuję ich by pożarły to, co nagromadził w mojej głowie dzień. Te nowe historie, zjawy i majaki…
Jak już złapię dobry sen, wtedy…
„Zatrzymać czas
minutę
sekundę
mgnienie oka.
Zatrzymać czas
drgnienie powieki
uśmiech
słowo.
Zatrzymać czas
na chwilę
na zawsze
na cały czas.
Zatrzymać czas
obraz
zapach
dotyk.
Zatrzymać czas
…
nie
znudziło mi się.”
A sen jest taki:
„Powiedzieli, że woda wybuchła, zamieniła się w dym i chmury, i kazali uciekać. Odeszłam więc przez las, ale moje stopy poprowadziły mnie nad wodę. Wodę, która stała się buzującą otchłanią. Spod rozłupanej przy dnie wysokiej skały, wydobywały się kłęby pomarańczowo-białych, gęstych oparów. Przez chwiejący się mostek przeszłam szybko, bojąc się… Ale potem wróciłam, nie raz. Pozwoliłam ciężkim, gęstym oparom obmywać moje ciało, postrzępić lekką suknię… I nagle pojawił się wilk. Czarny jak noc bezgwiezdna, pochmurna, zła… i wszedł na mostek, i woda ucichła. Wiedziałam, że to mój koniec. Mówią, że można umrzeć we śnie i na jawie jednocześnie… Ale nagle mojego ramienia dotknęła ręka Auguriona. Wiedziałam, że tak się nazywał, ale nie wiedziałam kim był i wystraszyłam się. Zaczęłam krzyczeć wpatrzona w jego hipnotyczną urodę. W tą białą skórę, idealną, perłową, w czarne jak skrzydło kruka włosy, zaczesane gładko do tyłu, proste rysy zakłócone małą brodą i wąsami, czarne oczy… czarną, rozciętą tunikę i czarne spodnie, koszulę z szerokimi rękawami, w białego lisa, wystającego z prawego z nich. Krzyknęłam znowu i usłyszeli mnie drwale, których wcześniej nie było. Nie poczułam bólu, który przeszył mój policzek, ani nie zauważyłam, że wilk zniknął. Augurion objął mnie i sprowadził z mostu, a potem odszedł, wtopił się w leśną mgłę, i poczułam, że mimo iż odszedł, nigdy mnie nie opuści. Cyganka, która pojawiła się z leśnego poszycia powiedziała, że wypalony na policzku znak obroni mnie przed złem. Jaki znak?
– Augurioni są jak chrześcijańskie anioły, z tą różnicą, że są materialne i same wybierają sobie podopiecznych – dobiegł mnie głos Cyganki, której już nie było…”
BO TAK KOŃCZĄ SIĘ SNY,
ŻE SIĘ BUDZIMY
…
22.09.2001 Chepher Jones/Marzena Kowalska