Pan Tealight i Mania Ospałości…

„Coś się zmieniło…

… niby była jesień, a jednak, jakoś tak nie widzieli jej, nie czuli, nie słyszeli… ni chrupkości liści ni trzaskających kasztanów i żołędzi… nic. Ale kalendarzowo była jesień. Tylko dookoła ino zieleń i wiatr i ta senność we wszystkim i te dziwne myśli, które opadały na nich i sprawiały, że zwijali się w kłębki i kulki, mniej lub bardziej foremne, czy fortunne, i spali, śnili… a może nie śnili… czasem im się zdawało, że zapadali w jakąś otchłań, która dotąd trzymała się od nich z daleka, ale teraz, jakby ktoś jej Wyspę otworzył i na dodatek darmowe bilety kupił na prom, przygotował miejsce w hotelu, tym ze spa i wszelakimi wygodami, za nic, za przyjście i bycie…

A może, zawsze tu była, ino schowana?

Nie wychoziła, bo jesień nachodziła, nawet po tak ciepłym wrześniu, jakaś taka mniej lub bardziej liściasta i barwna, a teraz, jakby nowa pora roku się z wolna tworzyła Nitototonitotamto… przerażająca nowością i zapachem mebli z Ikei. I jeszcze oną werwą nowości, która nie wszystko zna, a wszystko chce od razu nabyć, mieć, poznać, dotknąć, pokochać, odkochać się, nienawidzić, a potem odkryć od nowa i jeszcze… jakby czegoś brakowało, ale nie wiedzieli czego, więc okryci Manią Ospałości po prostu siedzieli w Sklepiku z Niepotrzebnymi, omamieni, casem z kubkiem gorącej zupy, czasem z burczeniem w brzuchach, na które często nie zwracali już uwagi… niczym na muzykę, którą słyszy się zbyt naokrągło…

I tylko mały, generyczny krasnal wiedział co się dzieje, ale nic nie mówił, zrestą po co, i tak nie słuchali, siedział zamyślony w swej drewnianej balii i wpatrywał się w świąteczne ozoby, które wisiały tam zawsze… myślał o maślanych ciasteczkach, ale jakoś nie miał serca niszczyć jednak złudnej spokojności tego, co za chwilę mogło…

Nie być…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „The Mushroom Garden” – … oh. To takie zaskakujące, dziwne, inne, chociaż przecież drzewiej też tak bywało, ale jednak… wydać swoją książkę, sobie samemu, bez innych… ot tak… i mieć ją… w znaczeniu, posiadać coś, czego nie ma na świecie a tak wiele, tom, który jest jednocześnie dziełem sztuki i opowieścią o miłości, przemijaniu, dostrzeganiu tego, co malutkie…

Oto marzenie artysty, moje marzenie, a tutaj komuś się udało i to rysonikowi, który mnie fascynuje… własna powieść ze słowami i obrazami. Wydana, i dostana… w moim przypadku na rocznicę ślubu. I wiecie co, to doskonały prezent. Nie dość, iż unikatowe dzieło, to jeszce coś tak przemyślanego, pełnego natury, grzybów i wron… ech, po prostu cudowność. Sztuka i słowa…

A potem moje własne dopowiedzenia, bo przecież Autor tylko zaczyna, daje nam okruszki, abyśmy sami potem odnaleźli drogę do ogrodu, a tam odszukali drobiny mądrości, piękno, cudowności, ale i brutalność, dobro i zło…

Jak to mówią, kupujcie sztukę!

Jest tego warta. A ta opowieść, to takie zatopienie się w nadwyczajności… w czyimś marzeniu, umyśle… zasiane ziarno, które wykiełkuje w waszych snach…

No po prostu… magia!!!

Z cyklu przeczytane: „English Folktales” – … powieść, czy raczej biór opowieści, na który polowałam od jakiegoś czasu. Okazuje się, że w Malmo, w mojej ukochanej księgarni to czasem wszystko jest! I voila! Zbiór opowiadań z onej wyspy, co to wiecie, Europy się nie trzyma – joke! Piękny, niesamowity, prawdziwy, soczysty!

Coś dla kadego badacza onych cząstek nas, które zasiały: historia, przyroda, religia, zachowania, zabobony, strach i radość, próba wybrnięcia ze sprawy, radość, przewidzenie, a jednak, kurcze, a może… prawda? Przecież ziarno prawdy podobno w każdej historii drzemie…

Z cyklu przeczytane: „Sekret pełni księżyca” – … taki no… Hallmark movie.

No dobra, książka w opisie nie jest jakoś wybitnie nowatorska, ale jednak, jakoś tak chciałam poznać tę historię, tak bardo… i po pierwszej sgronie już się znudziłam. Nie, no oczywiście, iż tajemniczość mnie kręciła, chciałam się dowiedzieć co i jak, ale ona bohaterka, potem bohaterki, to wszystko jest takie mdłe, niczym te filmy, co to zawsze muszą się kończyć dobrze, takie wiecie, w odpowiednim oświetleniu, ci się kochają i ci też, choć źle robią i tak alej…

Starsa pani nagle odnajduje w młodsej bratnią duszę, kilka, aż nazbyt wiele, opowieści splata się w jedną i… nudzi… nie wiem dlaczego, ale mnie to znudziło, przeczytałam na szybkim… nie mogłam w nią wejść, chciałam tylko się dowiedzieć jak się onacała pozytywność skończy, może mnie zaskoczą…

Nie… to nie mój klimat, za grzeczne ono pisanie, ale jak ktoś lubi grzeczne opowieści, odrobinkę tajemnicze, to dla was na pewno coś! A, i raczej dla pań, nie wiem dlaczego, ale tak mnie jakoś sfeminizowała…

Siedzi sobie człowiek, a na zewnątrz, nie dość, iż ciepło, to jeszcze księżyc wschodzi dziwny, nie do końca okrągły, jakiś taki pomarańczowy, może i czerwonawy, jakby wysypkę miał i nader zmarsczoną minę…

Coś mu nie idzie?

Coś się wylało?

Z kąpielą…

Dziwna ta jesień, ten jej początek… nie wiem, jakaś taka… kasztany wciąż niegotowe, żołędzie zielone i mocno trzymają się gałęzi, śliwek nie ma, jabłka opadły, susza znowu… ludzie dziwni. I ten zając ino jak zawsze gapiący mi się w okno, jelonki szukające rozrywki, gdzie nasrają tam trawa piękniejsza!

Oj!

No ale, koniec września oznacza, że w Melstedgaardzie mamy jabłkowy fest. I co jak co, ale w tym roku rzeczywiście zaszaleli. Nawet chór był, a jak mawiał Anioł, nie ma jak chór. Co nie? Poza tym jabłek było niewiele, za to ludzi po prostu masa i tumult, więc o wiele lepiej było na prawie pustej plaży… ciepło, niewiele morskich cycków, cudownie… tylko jakoś tak, no dopiero co tutaj gówno rozlali, więc…

Tia, znowu coś przecieka.

No ale, poza onym ciepłem dziwnym, smrodliwością w powietrzu, na szczęście mamy chłodne noce, więc… człowiekowi jakoś tak udaje się oddychać, ale… mam już dość. Dość dziwnych aur i tak dalej… więc wrócę do wspomnień, w końcu przecież to było tak niedawno, jeszcze pył mam na butach…

Jeszcze…

Kolejny dzień wycieczki spędziliśmy w Fjallbace, wiecie, trza sprawdzić dokładnie co ma się zmienić, a potem w morzu, w nowym miejscu na Hamburgo… i wszystko było takie szalone, bo w nocy padało, ze skał woda ściekała i… takiej Szwecji jescze nie widziałam. A potem były rybki… i tyle, leniwiej, w znaczeniu, ekhm, Matki Boskiej Pieniężnej dopiero za dwa dni, więc wiecie… trza ostrożnie. Ale ryba z frytkami obowiązkowo, no i jeszcze to morze, port, to wszystko…

Tylko muszli tak niewiele.

A zasolenie mega!

I ta woda spadająca ze skały w miasteczku… malutkie wodospady, mikro cieki, wszelakie ciurkania, takie to inne. Wszystko było takie inne… znowu, po raz kolejny, ten sam świat, a inny… i te zmiany planowane tutaj, a rok będzie już pewno budynek, jakie to… dziwne. Nie wiem, smutne, a z drugiej strony…

Większość sklepików zamknięta, ale też już koniec sierpnia.

Czy wrócą? Jak będzie… te zmiany, monumentalne, oczywista, wiedziałam, że będą, ale jednak zniknięcia sklepów, pozamykanych drzwi… tego się nie spodziewałam. No i tyle ludzi, wciąż? Skąd oni?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.