„Złapać, złapać, złapać…
Miała nową obsesję, by złapać spadający z drzewa liść… roztańczonego, kolorami namokniętego, czarodzieja, który miał zapewnić jej wszelakie spełnienie marzeń i inne tam powodzenia. Ale wciąż jej się nie udawało. Godzinami stała pod drzewem, potem nagle je zmieniała, by w końcu znowu wrócić na swoje stare miejsce… i nic. Ciągle nic… liście ją mijały, wysmykiwały się z jej jednak niewielkich dłoni…
Stała, patrzyła się w górę, a wiatr miał z niej ubaw.
I to wielki… podchodził bliziutko, niesłyszalnie całkowicie i… dmuchał. Leciutko, troszeczkę… i albo ona się chwiała, albo liść wpadał w taki wir, że w końcu puszczał pawia i klapał wilgotnie na ziemię… i znikał. Nikt nie mógł zwalić na niego winy, w końcu mógł być to powiew, przenaczenie, niewiadomoco…
Najlepiej było w mieście… wielu wtedy było widzów, ale i lasy są niezgorsze w obserwowaniu chociaż zwyczajowo bardziej były zajęte sobą. Wiecie, drzewa i grzyby, liście i porosty, mchy i ptaki, gniazda i norki… różnie jest. Ciekawie jest, ale jednak, czasem czarno odziana, krótka istota ganiająca za liśćmi, którymi majtał jej przed nosem wiatr, była, no cóż, naprawdę dostojną i intrygującą rozrywką. Aż kora trzeszczała gdy się pnie rechotały… zresztą… ona zwykle dostarczała im rozrywki, niezależnie od tego czy była to nowa, czy stara pomysła.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „To, tylko kolejna zaginiona” – … okay. Niesamowita. Intrygująca, a tak prosta… co jeśli nagle to ty, policjantka, stajesz po drugiej stronie. Co, jeśli jesteś dobrym cłowiekiem, ale musisz ratować swoją skórę i może też tych, których kochasz… szantaż, taka zwyczajna sprawa…
Książka jest z jednej strony prosta.
Jako człowiek dorosły od razu rozumiesz bohaterkę, ale też nie wiesz do końca co robić. Przecież… jeśli ochroni rodzinę, oznaczać to będzie przekupną glinę, a ona nią nie jest, nigdy nie była, a jeśli nie, przecież nie ma innego wyjścia… najważniejsza jednak jest ona zaginiona, tylko… cała sprawa jest tak strasznie pokręcona, więc zaczynasz wątpić w oną zaginioną, zaczynasz o niej zapominać i w końcu rozumiesz, że cała opowieść wcale nie jest prosta…
Jest zagmatwana.
Jest wciągająca… kryminał z nutką psychologii. Matka – córka, małżeństwo, rodzina, kariera i miłość.
Ciągłe pytanie: jak to pogodzić?
I zbrodnia, zbrodnie… kolejne osoby, kolejne kłamstwa, kolejne zaginione, kolejne zagubione, kolejne… czy ktoś ich szuka? Ktoś przecież powinien. Ktoś przecież… ale, czy zawsze będzie ten ktoś?
Październik chłodny i cudowny, ale ja mam jeszcze do opisania wrześniowe wojaże, więc… keep that in mind. W ogóle to mamy wciąż ten cały halloweenowy czas prawie a sobą, więc powoli luzie znikają…
Kocham to!
Tak samo, jak powracającą ciemność.
Już o 18tej ciemnawo, szarawo, miękko, pięknie, luziarsko!!! LOL
Ale kilka tygodni temu było wrząco i męcząco. Zaraz, no trochę więcej niż kilka, w końcu to był początek września… było gorąco jak… kurna, no po prostu tortura!!! Ponad 30, wilgotność, drażniące powietrze, nie no, rąbana Sahara się zieleni, a tutaj człowiek cierpi patrząc na brązowe ryty we Flyhov. Znaczy z epoki brązu. Może i dla wielu mało widoczne, ale łatwo dostępne, więc polecam. Można przynieść ze sobą jedzenie i zjeść z przeszłością… i to całkiem niezłą. Skały są łatwe do odnalezienia, opisane, ale w większości niepomalowane, więc rozumiem jęczącym, jednak, pamiętajmy o grze światła i cienia oraz o wodzie… wilgotność naprawę nadaje im życia…
Ale ryty… intrygujące.
Różnorodne… spoglądając na nie i pamiętając o tym, gdzie wtedy była woda, a gdzie wystające wysepki skał… jest to niesamowite. Ktoś się na nich kołysał, na woach się znaczy, ktoś sterczał na skale i stukał… tyle pracy, taka moc przekonania, iż to musi zostać uwiecznione na dłużej…
Amundtorp…
Okay, to miejsce mijaliśmy rok temu, ale było ju ciemnawo i wselako późno mocno, więc… apisałam żeby je onaleźć w tym roku i się uało. Poparzona pokrzywami, umierająca z przegrzania i wciąż pijąca wodę, co oczywiście skutkowało ciągłą potrzebą opuszczenia pojazdu się poruszającego… no wiecie, woda wyłazi z człowieka różnymi otworami… ekhm. Biologia… no ale, nie w tym problem i nie o tym temat… choć te krowy, ale to zoologia. Samo miejsce jest naprawdę niesamowite i naprawdę musi wyglądać magicznie teraz, jesienią. Wtedy, było plackami krowymi i przemiłym panem, który tworzył coś na kształt tunelu foliowego i do tej poru się zastanawiam, czemu to robił w taki upał. No szczerze, siedzieć na rabinie i splatać te metalowe rurki, nie… to nie najlepszy pomysł, ale, przez niego poznałam koguta i zobaczyłam przeurokliwą chatkę obsadzoną kwiatami. Nosz po prostu rajski zakątek, a nad nimi one groby. I pewnie pod nimi, bo wiadomo, lepiej nie mówić co się kopie jak chce się wykopać… tak mi mówili… niestety. Że lepiej z tubylcami dobrze żyć, bo inaczej nie oddadzą fantów…
No ale… wspinacie się: najpierw schodki, potem natura i one groby, niewielka odkrywka kamienna, i one kręgi i groby i krowy w oddali – na szczęście, przerażają mnie… i nagle uświadamiacie sobie, iż stoicie ponad wszystkim i wszystkimi i widzicie w oddali ono wielkie jezioro, i tak bardzo chielibyście być ptakiem…
I polecieć i się wykąpać.
Ale to miejsce, te kamienie, one układy, energie i jeszce ono COŚ, coś nieopisywalnego… to też po prostu niesamowitość spokoju, jak nie myślicie ciągle o onym czyimś mężu, ojcu czy dziadku, co stoi na tej drabinie… na szczęście jak już leźliśmy, to wciąż robił swoje. Może lubi jednak upał. Kogut też miał się dobrze… ciekawe, jak to jest tak żyć w takim miejscu? Ci ludzie, przechodzący przez twój podjazd i oni sąsiedzi… a może oba domy są jego? Może tam trzyma teściową, która jest wróżką i lata na tym kogucie nad jezioro by się pokąpać… czy coś…
… zmienia się w mokrą włoszkę… LOL
A nocami sieje kwiaty…
Ale… najważniejsze tam są jednak one megality. Po prostu fascynujące!