Pan Tealight i Seryjny…

„Różne są fobie i większości człowiek o tak zwanych: normalnych mocach przerobowych, raczej nie pojmie. Nie oszukujmy się… nie a się podążać za wszystkimi odchyłami, ku którym obecny człowiek zwyczajowy się skłania, ku którym podąża, albo, które sam wymyśla. Oj tak… on, ona, ono, blah blah blah…

Człowiek jakoś tak, nadzwyczajnie może i nawet, po prostu uwielbia sobie utruniać życie, jakby ono samo nie robiło już tego dostatecnie umiejętnie i to z gigantyczną praktyką. Wszelkiej maści i rodzaju wszelakiego zboczeńcy i inne tam, naprawdę mają ułatwione życie. Nikt już nie jest zły, po prostu ma niedobrą definicję i upłynnienie jej, w znaczeniu rozpuszczenia, robienia miejsca na słowa, które w ugrzeczniony sposób znaczą nic… no wiecie, taki świat, więc seryjny, czy to morerca, czy ino zboczeniec, jest tylko człowiekiem z pragnieniami, które spełnia. Z oną naturą, za którą podążą… bo przecież człowiek to i zwierzę, chociaż czasem nie, ale tak…

… więc…

Pan Tealight spoglądał na ten świat często oczami Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki Pomordowane. Spogląał i nie wierzył. Nie mógł, bo gdyby uwierzył, iż jest to obecnie to, co zwą rzeczywistością, należałoby to najzwyczajniej w świecie spalić, popioły rozmieszać, wrzucić do wnętrza ziemi, przekształcić w coś, co da się wysłać na krańce Wszechświata i tam detonować… a powstałe przy tym procesie galaktyki połknąć, przetrawić, wysrać i nawieźć tym coś, co nie istnieje, by nie istniało bardziej… i nigdy nie powstało, a wszelkie zapiski zniszczyć po wielokrotność i niszczyć je codziennie, od nowa i znowi i jeszcze…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Final girls” – … zaskoczenie. Naprawdę. Zaskoczenie… i to wielkie. Jakoś tak, nie myślałam, że ta książka jest o tym, że będzie aż taka, mocna, intrygująca, nagle zmieniająca punkt widzenia, na wszystko… na Krzyk czy Halloween… na te filmy, kolejne części, na odgrzewanie kotletów, zmartwychwstania morderców, którzy są bardziej czczeni niż one, ofiary… Ofiary, często traktowane jako współwinne, bo przecież tam były, a mogły być gdzieś indziej, inne…

Na ofiary, którym często życie się kończy, wtedy, nawet jeśli nie umrą, ono się kończy, życie i plany, wszystko się zmienia, zamiera, chcesz tylko przetrwać.

Grupa kobiet i jedna myśl: przeżyć.

A w naszych głowach przemykają obrazy z horrorów, szczególnie teraz, gdy jesień tak nastraja, chociaż wciąż tak ciepło… Mona zatopić się w tej opowieści, która jest sensacyjna, a jednocześnie, gdy tak się w nią wtopimy, w końcu bohaterką nie jest miła, młoda laska z cyckami na wierzchu, wyłażąca spod prysnica. Nie, ona są… w średnim wieku, z bliznami… niewidzialne i widzialne, tylko la nich, fanów…

Pora by już… odeszły… pora na polowanie?

Świetna książka.

Może literacko lekko niedopracowana, może mogłoby być lepiej, ale wciąż, ten temat, te opisy, dodatki, niesamowite!

Z cyklu przeczytane: „Heroldowie z Valdemaru” – … musiałam… musiałam mieć je znowu, z powrotem. Straciłam te maleńkie tomy, które towarzyszyły mi w końcówce lat dziewięćdziesiątych, ale mam to, zbiorek opowieści o heroldach i ich Towarzyszach, pierwsze książki o normalności związków homoseksualnych, o miłości i odpowiedzialności, o współpracy, nauce, mocach…

To jest magia, która wkroczyła w mój Tolkienowy świat i nim zatrzęsła… i tak, nie jest to nie wiadomo jak wielkie pisanie, nie wiadomo jaka literatura, ale jednak, jest dla mnie ważna. Moja jakaś taka…

Intrygująca.

Współczesnym czytaczom moe się wyać lekko przestarzała, ale… miał wizję, moc, wtey, a teraz, po prostu, muszę ją mieć, niczym kotwicę…

Z cyklu przeczytane: „Cykl o Magach Prochowych” – … i to kolejna sprawa powrotowa i nawet do końca nie wiem dlaczego musiałam mieć ten cykl. Znowu. Przecież wcale nie sięgam do niego często, przecież te postacie, a nie, to właśnie te osobowości, ten świat, to wszystko, nie sama wojna, nie walka, ale ono więcej…

Coś więcej, coś intrygującego… wciągającego.

Jesień…

Jesień zaczyna sie na Północy z wrześniem… a jednak w tym roku, jakoś tak jest za ciepło, za dziwnie, za zielono… jakoś tak. No ale jesień… mniej ludzi, mniej światła, w końcu jest jakaś noc, w końcu jest czasem chłód… ale powoli to wszystko się zmienia. Wszystko… jakoś tak… nabiera kolorów, ale jednak… naley nadmienić, iż właśnie tera, nigdy tego nie rozumiałam, ale teraz mamy czas na kulturę, jednocześnie zamykając muzeum stki na dwa lata, co najmniej… szkoda.

Nie chcę tej całej rozbudowy, tego rozpierdalania, ale… nic nie mamy do powiedzenia, nabrzeże, klify może i się zwalą, drzewa znikną, ale będie coś, bryła architektoniczna, a poza nią… nie wiem co. Z drugiej strony piękna ta bryła, intrygująca prostota w skomplikowaności granitu, ale…

Nie pasuje, więc wracam do wspomnień z podróży… z dnia drugiego, gdy obudziłam się już w Fjallbace i było… i czułam…

Jakoś tak jest, że po prostu budzę się tam wcześniej i przechodzę do pokoju by patrzeć na budące się niebo, słuchać gęsi, odczuwać brak wron, patrzeć na czerwienie i zielenie, dziwić się, że każda ta pora, choć tyle ju ich było, pokazuje mi inną Szwecję, inną krainę, choć czas w roku zwykle taki sam… i nie ma jarzębin, jakby się zbuntowały i czerwonych liści jak na lekarstwo… ale woda, mega ciepła i tak jej wiele, więc może zniosę ten brak jesieni, bo…

Teraz wszystko było zielone, trochę to takie smutne, no i komary, nosz kurde no! Jak wróciliśmy chyba przybyły za nami. Straszne są, a przecie to nie ich czas, no bez przesady, spierniczać wampriowie!!!

Najpierw Vitlycke, gdzie jak się okazuje, w końcu ponaprawiali muzeum, ale jeśli chodzi o pewne elementy, to chyba myśmy je właśnie naprawili, a dokładnie moja chcica, wiecie, jestem suka na srebro… no przecież nie napiszę, że pies… LOL a może i powinnam, ale czy ja zwykle robię to, co powinnam?

Nie…

Sporadycznie.

No więc chcica srebra poprowadziła mnie w ramiona kogoś, kto przywróci pewnikiem srebro w większej ilości od przyszłego seonu, więc obaczymy, mam nadzieję, czy się uda. Dziwnie czasem się wsio plecie, tak dziwnie… więc, najpierw muzeum, jakoś lubię tu wracać, a i potrzebuję sklepiku, mają książki naukowe, no lepiej tak, niż bulić za wysyłkę, a potem na wyspę, Hamburgo… bo przecież ja muszę. Mam swoje ukochane drzewa i skały i wody i plaże i miejsca i te, których się boję.

Mam je.

A wyspa, mały prom z Hamburgsunda i już, kilka zakrętów, można z buta, w końcu to ociupinka na onej wodzie… czy też raczej wystające coś z wody, można różnie widzieć, czuć, odbierać… można… nosz kurde, skąd tu tyle ludzi, ech! Nie byłam tutaj za zwykłego dnia, więc widać… a może w tym roku jakoś w ogóle w Szwecji ludzi więcej, jakoś tak się czuje… nawet kwiaty, które kupiłam coś mają do powiedzenia, nawet one… zawse kupuję sobie bukiet kwiatów, jakoś tak…

Nie wiem…

Dziwnam?

Najważniejsze, iż mimo wiatru brak fal, więc można pływać, znaczy można, bo nie ma czerwonych parzących w wodzie, ale gdzie? I czy zaryzykować, przecież trochę pizga mocno… no i… znajduję nowe miejsce, z widokiem i włażę, z problemami, ja mam lęki, no weźcie, państwa mogłabym nimi obdarować i jeszcze by mi zostało na inne planety! Ale ta woda, taka słona i niesamowita, dziwna, ciężka, oleista… a dookoła mnie tylkoe te skały, maciupkie wysepki, samotności…

… piękne!

Takie to niesamowite, takie… kochane.

I choć człek się boi, to płynie… w nieznane.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.