„… bo był ten, co machał łapką, więc musiał być i jakiś taki, wiecie, odbicie lustrzane i tak dalej… musiał, zwyczajnie… istnieć gdzieś, może i w niedalekiej Niejbylanii, może i bliskim Zdarzysię? Może w miejscu, które opiewają poeci, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, iż ono naprawdę istnieje…
No wiecie, ten cholerny Kotek!
Odmachujący z wrednym wyrazem pyszczka temu, co szczęście rozmachiwał na cały świat, zwyczajnie musiał istnieć, dla wszem obecnego balansu. No wiecie: białe i czarne, zimne i ciepłe, dobre i niesmaczne… a przynajmniej tak się zdawało Wiedźmie Wronie Pożartej Przez Książki Pomordowane. Nie, nie zdawało się, ona byla tego pewna wpatrując się w prezent, który dostał Pan Tealigh poprzez szemraną firmę Podejranych Dostarczycieli. Kolorowy kotek. We wzorki i powzorki, z cerwonym piedestałkiem i dzwoneczkiem, jakby mógł się zagubić, jakby mógł uciec, albo choć marzył o onym uciekaniu… dzyń dzyń dzyń i cię mają wredny sierściuchu…
Tak, Wiedźma Wrona kociarą nie była.
Nie żeby je gnębiła czy coś, ma nawet kompromitujące zdjęcie z dzieciństwa, gdy tuli małe kocięta, ale nie nadgryza żadnego… teraz też nie gryzła, ale nie rozumiała, nie do końca, onych zachwytów na miauczakami.
Bo wiedziała…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Diabelska góra” – … hmmm… powiem jedno, uwielbiam główną bohaterkę erii, ale… tak wiele się tutaj ostatnio nie gaza i wiele wymuszone, że lekko się rechoczę. Nie znaczy to, iż nie czyta się tego migusiem. Siadasz i już po książce. I wciąż nie wiesz, czy to bardziej alienowie, czy archeologia?
I wiecie co? Najgorsze jest to, że mnie to już nie interesuje… od czasu, gdy książki tego duo bywały grube i bogate w narracji, cóż, minęło sporo casu, wiek nowy się znalazł, a autorzy, chyba nie zajarzyli, że pewne sprawy, cóż, przeminęły… a sama bohaterka przeżyła tyle, że trzeba by jej dać czegoś więcej, nie tylko przyjaźni pewnej agentki FBI. Jakoś tak w niej niewiele zostało z onego bagażu doświaczeń… ciągle się potyka i niczego nie może zdziałać, więc… no właśnie…
Człowiek stracił nadzieję i chwyta się czegokolwiek.
I… dopisuje sobie sam co nieco więcej… wiecie, z onej nostalgii…
Tak, książka należy do cyklu o pani archeolog i agentce FBI. I może archeologii w niej niewiele, to są tajemnice rządowe i takie tam… Ani jedno ani drugie nie jest opracowane. Postaci są papierowe, prześwitujące, płaskie i mdłe…
… pies był fajny!
Powiem jedno, zwykle tego nie robimy…
Naprawdę…
I przyznam się, że całkiem słabo mi szło, no dobra, może nie na początku, gdy wciąż niewyspana i zmęczona poprzednimi dniami i bezsennością, jakoś nie potrafię spać w tej Szwecji… zwyczajnie przeczytałam dwie książki, zaczęło mnie pędzić, by gzieś iść… potem padłam, jakby mi ktoś odciął zasilanie, a potem, no cóż… mycie, paciorek i spać. I rzeczywiście spałam. Czasem kompletnie nie rozumiem własnego organizmu, ale co tam. Wiadomo, że człowiek to nie jakowaś idealnie zorganizowana maszyna, chociaż, jednak i maszyna, i to idealna, ale jakoś tak… to zwyczajnie skomplikowane, szczególnie jak się jest kobietą.
Wiecie… księżyc i te sprawy…
No ale…
… jak spędzacie te tak zwane wakacje? Bo widziałam ludzi, co to leżą dniami i nocami nad basenem i walą procenty. Nie nadaję się do tego kompletnie. Za to zwiedzanie, wiadomo, wymaga nakładów finansowych, tak czy inaczej. Zawsze jest czy to paliwo, czy plastry na odciski, no wiecie, o muzeum musi cię być stać, natura niby darmo, ale jednak nie do końca… tak, w Szwecji można pić wodę z kranu, ale na przykład mi szkodzi. No kurde, ta z butelki plastikowej nie jest lepsza, ale przynajmniej mnie nie wykręca… nie wiem dlaczego, bo u nas na Wyspie normalnie wali się gwinta, znaczy kranu, czy to pod prysznicem, czy w kuchni.
Smakuje świetnie, ale… jest twarda.
Czasem młotem by ją… ale smaczna!!!
4 września wstał pochmurny, ale wiezieliśmy, że będzie to truny dzień i nie latego, że mi się zachciało długiej wycieczki, okładnym planem i tak dalej, ale dlatego, że ten cholerny afrykański żar nadszedł… i tak, jak ranek był jeszcze w Fjallbace rześki, tak kurde z każdą chwilą w głąb Szwecji, onego kontynentu, co jest dziwnie płaski i bezlesisty, a w książkach opisują to inaczej… no widzicie, z każdym kiometrem robiło się bardziej ciepło, ale też jakby burza na nami wisiała plus ona wilgotność… nosz kurna, nie ma to jak na północy doświadczać żaru tropików. Ja się nie nadaję do takich klimatów, dlatego Meksyk nie dla mnie, nawet ona Środkowa Ameryka, wiecie…
… te piramidy… zawsze chciałam zobaczyć, ale robale i ciepło i wilgoć…
Chociaż, te cenoty…
Wolę północ, ale tego nie zamawiałam… ponad 30 stopni? Serio…
Okay, pierwsze miejsce po drodze do domu to kamień runiczny, który wydłubali z kościoła, wiecie, normalność… ale tutaj nie dość, że go wydłubali, to jeszcze pomalowali ryty, zrekonstruowali i ogólnie mówiąc obok kościoła postawili mu kapliczkę!!! Ze zdjęciami i tak dalej!!! Hmmm… intrygujące… i tak sobie zaczęłam myśleć, że ono wsadzanie głazów w kościoły niby miało im umniejszyć… a jednak, z drugiej strony jakby spojrzeć, to przecież oto starzy bogowie byli częściami tych świątyń, więc… były to ich miejsca kutltu, zrestą… młot Thora na większości szyi Skandynawów wiąż…
Taka myśl.
A miejsce zwie się Sparlosa… i jest impnoujący. Jego ona świątynia co prawda jedzie wilgocią i ofiar składać się nie da, no i te jakoś tak, dziwnie… otoczony onymi szybami, jakiś taki, niby chroniony, a jednak, też i ograniczony?
Ciąg dalszy… będzie potliwy…