„Zawsze chciała być sama.
Ale to zawsze… Zawsze też miała miętusy, ale to takie prawziwe, lepione ręcznie z włąsnej, silnej jak sto koni, mięty…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Rodzina zastępcza” – … jak ja go chciałam… zabić. Nie, nie małego chłopca, który znika, ale tak zwanego ojca. Rodzica. Nie matkę, która zdaje się być podejrzaną i ofiarą jednocześnie, nie staruszka – może i dla wielu po prostu szalonego starca, ale właśnie kogoś, kto wie, widział wiele… którego nikt nie słucha, bo przecież jak ma być inaczej?
W pewnym momencie wszyscy są podejrzani, potem chcecie zabić tylko plotącego durne teksty tatusia, aż w końcu wszystko się rozwija… nagle już wiecie, już przeczuwacie i tak… to opowieść o małym dziecku, ale opis na okładce, to marketing wyciskający od razu łzy i z oczu, stron i czytników, w rzeczywistości to opowieść o rodinie. O niej, o nim, o pragnieniu. O sktywanym bólu, niemożności zrobineia kolejnego kroku… ucieczce… walce wewnętrznej i zbroniach, które są niewybaczalne…
O kontroli, w którą tak wielu nie wierzy, bo przecież on i ona tacy piękni, adopcja to wielka sprawa, oni tacy mądrzy i inteligentni i… za drzwiami nie zawsze zamkniętymi dzieje się prawda. Tylko… kto gra lepiej na zewnątrz?
Kto lepiej kłamie?
Z jednej strony monotonna i dziwnie spokojna, z rugiej tak burąca ucucia, tak potrząsająca wnętrznościami, że nie można się oderwać… choć chcecie rzucić nią w ścianę… tak bardzo, ale i chcecie się dowiedzieć…
… co jest prawą.
I czy prawda istnieje?
Z cyklu przeczytane: „Ziemiomorze” – … nie trzeba przedstawiać… ale jednak, taki niesamowity tom, z barwionymi brzegami, rycinami i tak dalej. Pewno, że nie czyta się tego łatwo. W końcu to cegła potężna, ale chyba nie dla takich powodów nabywacie ten tom. Jak chcecie łatwego czytania, to kupcie wersję bez obrazków i może oną vintydżową, pojedyncze tomy, kieszonkowy stajl… co kto lubi. Ten tom nie jest czymś zabieracie na wycieczkę, to jak starodruk…
… w rękawiczkach do niego…
… no dobra, przesadzam.
LOL
Piękna książka, piękne wydanie łączące wszystkie tomy cyklu. Po prostu zniewala. Jakoś tak. Chce się je mieć, lekko przeraża, gdy się ją otwiera, ale pewno tylko ja tak mam. Zwyczajnie tak… no nie chcę jej uszkodzić. Bardzo. Smocza, czerwona księga… aż chce się powracać o tych historii chłopca i młodej dziewczyny. Dorastających… spoglądających na zmiany swego świata, walczących…
Świata… który oszałamia prostotą.
To takie prawdziwe fantasy… ale i mądre pisanie, piękne i obrazowe.
Deszcz, taka dziwna sprawa… właściwie uczucie, nasłuchiwanie, wsłuchiwanie się, doznawanie, mokrości, lekkości, oddychanie… kiedyś zapach deszczu był inny, kiedyś wszystko było inne, ale… zapach łubinu przynajmniej wciąż jest łubinowy. Tak niewiele rzeczy, spraw i uczuć zdaje się być…
… znajome.
Nawet tutaj, a może w szczególności tutaj.
Mieszkanie na Wyspie oznacza mniejszy teren, właściwie natychmiastową reakcję, gdy widzicie zmiany i jakieś takie ciągnienie w okolicach żołądka, serca, czy innej tam duszy… bo jenak ona niezmienność zdaje się leżeć w nature Wyspy. Zdaje się, ale jednak, jednak przecież i tutaj… ta ruina pod lasem rozpada się od co najmniej 20 lat i wciąż jeszcze ma trochę do rozpadnięcia się. Obok budują coś, co wygląda jak dom, ale czy nim będzie? Właściwie tutaj dom, to najczęściej chwila, mgnienie…
Ot, wakacyjna ucieczka, coś, co można wynająć innym…
Nie na zawsze, nie zobowiązanie.
Jednak, czy można ludzi zmusić? Zmusić do życia tutaj? Na dłużej, na zawsze? Może nie można? W końcu, to nie jest łatwe miejsce. To nie jest świat, który wiele daje… on wiele zabiera, ale też… jest… wykorzystywany przez tych, który potrafią nie mieć skrupółów i wyrzutów sumienia.
Onych jednorocznych fascynatów…
Ale głównie Niemców.
Oj tak, wielu chce się tutaj prenieść, bo przecież to właściwie ich świat, jak twierdzą, a i małe dzieci można tutaj szkolić w domach… zaczynam się zastanawiać ile jest takich „szkółek”, które przypominają raczej sekty… w końcu jak mamy problem z dragami, to dlaczego nie i z tym? Czy mamy?
Ale deszcz…
To taka rzadkość od wielu miesięcy.
Taka rzadkość…
Nawet wiatr… też jakoś bywa gościem. Bryza okay, bywa, ale wiatr, taki trzeszczący i brutalny, nie żebym tęskniła… może to dlatego ludzie tutaj przyjeżdżają, zakochują się, a potem uciekają… aż się kurzy. Bo wieje, bo obiecane słońce znika, bo ludzie często wolą spokój, bo… pewno każdy ma swoje wytłumaczenia, ale jeśli zakochujesz się w jakimś miejscu, to często na zawsze.
A może to tylko ja tak mam?
Może?
Człowiek tutaj uczy się słuchać żywiołów, nawet jeśli już słuchał ich wcześniej, teraz oducza się tego, co wiedział, i uczy się od nowa… specyficzności. Wyspowatości. Nie tylko języka, czy savoir vivre’u. Chociaż, w końcu nie przybyłam tutaj dla sławy, kasy i tak dalej, robiłam to z onej durnej miłości, a jednak, po tylu latach, zastanawiam się, czy w ogóle mogłabym być gdzieś indziej.
Chyba nie…
Ale jednak, ostatnio, mam jakieś ziwne przemyślenia… przede wszystkim dlatego, i natura tak bardzo boli. Ludzie wydają nakazy, które są tak durne, ustanawiają bezsensowne prawa… jak wszędzie – ktoś powie, i ma rację, to w końcu nie jakaś inna planeta, chociaż często taką się być zdaje…
… ale ten deszczz… zwalmy oną melancholię na niego…