Pan Tealight i Pan Fan Fan …

„Ale piszczały.

Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane pobiegła po pastorkę, ale się okazało, że egzorcymy nie pomogą. Właściwie nic poza usypianiem i wszelaką wyłączalnością osobniczek nie pomagało. Żeby wiecie, nie demoralizowały społeceństwa, onego przyjezdnego oczywiście, w końcu jeśli chodzi o Tubylców, cóż, mieli własne pojęcie o nagusenkowatości oraz wszelakiej tam odkrywkowości. Ale Turyścizna, oj tak, z nimi to było gorzej, dlatgo trzeba było je wyłapać i gdzieś, jakoś tak humanitarnie całkiem, choć i niesprawiedliwie, w końcu każdy może być sobą… no dobra, może nie zboczeńcy i tak dalej, ale one, one tylko nie tolerowały tekstyliów.

Jakichkolwiek.

Zresztą, mieszkały tutaj dłużej ni jakiekowiek ludzie, a jednak, tak delikatne i rzadkie… cóż, w tym roku się namnożyły i zacęły wlatywać w oczy ludziom, a oberwaniem cycka w prędkości lekko rozpędzonego motocykla nie było przyjemnością… chyba, Pan Tealight nigdy nie dostąpił onego doświadczenia, więc…

… nie lubił się wypowiadać, a i łapać ich nie chciał, jakoś tak się nie czuł w formie. Wykręcił się od tego i schował w swojej fajce, a dawno tam ju nie zaglądał… Wiedźma Wrona wiedziała, że musi być w tej sprawie coś więcej, ale też nie był to czas na jakieś kolwiek rozmowy, więc przygotowała sieci i udostępniła małym, cycatym i całkowicie staroświecko kobiecym latawicom, swoją specjalną szopę… niech tam przeczekają najazdy Turyścizny. Niech odpoczną…

Trzeba sprawdzić skąd a tyle ich się wzięło.

Później… na razie ktoś musiał ich pilnować… ktoś odporny!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Institor” – … tak. Chciałam mieć tę powieść z powrotem. Wciąż pamiętam jak czytałam ją po raz pierwszy… jak byłam niesamowicie sceptyczna, ale taka grubiutka pozycja, kurcze, to było kuszące… i to jeszcze wieki temu, gdy takowe wydania nie były aż tak popularne…

Zwyczajnie dałam się jej pożreć, wyprać, postukać kijkiem na kamieniach i przeciągnąć przez tarę. Po prostu… i nawet nie zauważyłam kiedy się… skończyła. Kiedy cała akcja, ono niesamowite słownictwo, umiejętności gawędziarskie… odeszły z zamknięciem się okładki. Zwyczajnie. I tak…

Jest to opowieść o procesach czarownic, o onym młocie, o pogoni… no właśnie, za czym? I czyjej pogoni? O ofiarach, czy jednak cłowieczeństwie, a w szcególności jednym mężczyźnie. Pytaniach i braku odpowiedzi. Religii, odpowiedzialności oraz, czymś nieuchwytnym… wielka, niesamowita, pełna.

Genialna.

Z cyklu przeczytane: „Skalny kwiat” – … to… To książka, po której długo dochodzicie do siebie i jakoś tak, kolejne będą ujawniać łatwiej swoje niedoskonałości w ubogości słownictwa. Po skońceniu tej poycji naprawdę inaczej spogląda się na inne… Tuti to monster jeden, no potwór. Pisze za dobrze, do tego tłumaczenie! Cmok smok! Naprawdę świetna sprawa! Brawa dla tłumacza i wydawnictwa… za odwagę, bo to przecież taka niewielka powieść i raczej dla tych, który czytają naprawdę. Czytają dla słów wielu, przemyśleń, opisów, uczuć…

Dla onego całego bogactwa…

A opowieść tym razem nie jest kryminalna, a historyczna. Autorka sięgnęła w przestreń historii i ukazuje nam postacie Tragarek. Odważnych, silnych, nieustraszonych górskich kobiet – kozic, jednych z tych, o których się zapomina gdy umilkną strzały i dochodzi do imprezowania i dzielenia łupów. Przypomina o nich, ale nie zapomina o samej kobiecości. Nie zapomina o tym, czym kobieta jest, a jest wszystkim. Silną naturą, ale też i oną wrażliwością, sobą, czymś, czego nigdy nie porzuca… nie oddaje, nie pozwala sobie odebrać. Nawet w czasie wojny, bólu i smutku, cierpienia tak wielkiego, iż nie zostaje nic innego…

Nic.

Pamiętajcie, że za plecami tych wielkich, wspominanych i wyolbrzyminych awsze są oni niewidocni i warto się dowiedzieć kim byli…

Ta powieść jest po prostu niesamowita. Nie tylko piękna i poruszająca, dopracowana, wrażliwa, jednocześnie oddająca hołd ale też i nie pomiatającą żadną ze stron. Spisana wybitnym językiem… perełka!

Po pierwsze wieloryb…

Lipiec obfitował w dziwne sprawy meteorologiczne, kompletną omylność tych przepowiadaczy pogód wszelakich, Płanetnikowe zabawy oraz… wieloryba. A dokładniej całkiem zdechłego wieloryba wyrzuconego na smażalnię w Dueodde. Można sobie było pooglądać, pewnie i powąchać, w końcu tam to raczej ciepło… i tak, temperatury ciurkały sobie w okolicach dwudziestki to podskakując, to niby opadając, ale według mojego nosa i wściekłości, jaka ogarnia mnie w jakąkolwiek upalność, i tak było za ciepło. Tak, wiem. Lato… ale co jak co, możecie wciąż nie wierzyć, są tacy co lata nie lubią, co wolą jesień i zimę. I to jestem ja i może jeszcze dwie osoby… może nawet trzy… i nie, nie są one zmyślone, chociaż, może wszyscy jesteśmy ino snem?

Nie do końca to jest opisane i zbadane…

Tak, lato może być gorące, ale pamiętacie lata kiedyś? Były względnie logiczne, robił się upał, duchota, potem grzmiało i mona było oddychać, teraz jakoś ta opcja jest niedostępna i error napierdziela, więc…

Marudzę.

Ale i nie marudzę, bo ostatnie kilka lat od maja paliło, a w tym roku nawet mamy trawę w ogrodzie! No piachu nie widać. Po prostu cud i wilgotność jak w tropikach, co akurat nie jest dobre, ale… i jeszcze te mikrorobaczki włażące wszędzie, niczym czarne mikro peniski… nosz wkurzające, szczególnie jak macie żółty dom…

Ech! Ale… jest ciepło, ale nie dobija… aż tak. Znaczy dla mnie za dużo to już 15 stopni, ale wiecie…

Ten brak upałów na pewno zaskoczył Turyściznę, no ale… who cares! Bez urazy, ale to mój świat i cieszę się, że się nie pali i suszy, chociaż jabłka i jarzębiny są tak malutkie, aż dziwne, za to choinki po prostu szaleją… co rok to inne rośliny mają większe szanse na rozwój. Taki to świat. Każdy powinien dbać o ten kawałek natury dookoła siebie. Zająć się nim, potulić, podlać, obsrać jak trzeba i tak dalej…

To by rowiązało tak wiele problemów.

Tak wiele.

Wychowana w ciągej sezonowości od zawsze nie umiem żyć inaczej. Wciąż mnie gdzieś goni, wciąż potrzebuję mian, ale te dziwnej stałości i cholernie trudno to połączyć w jakąś całość i poprowadzić samą siebie za rączkę przez te mostki, kładki i jakieś tam wykroty życia. Przez ścieżynki i polany, placki krowie, kałuże, i co tam jeszcze… płoty, furtki, ulice, hałasy, miasta i wsie… niebo i ziemię…

Sezonowość… jest mi znajoma, ale to nie oznaca, iż kocham każdy jej aspekt. Nie umiem grać w wiosnę, męczę się latem by odżywać dopiero wtedy, gdy inni nagle tracą one chęci na życie… zgodnie z imieniem… dziwna sprawa. A tak go nielubię, ale może to i o to chodzi, że nie trzeba lubić…

Tylko ten wieloryb…

Kiedyś już wywaliło wielkiego ssaka, pamiętam…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.