Pan Tealight i Wydarzyło się pod mostem…

„…. najpierw chyba padł wystrzał, ale nikt nie widział dokładnie skąd i z czego, tyłka czy lufy, czy innego tam ustrojstwa… i w kogo był wycelowany, a jeśli ino tak sobie z ramienia powiedzenia, iż każda strzelba raz w roku sama z siebie, to która i dlaczego teraz… a i czym. W końcu czasy stawały się coraz bardziej szalone, obłąkane i nielogicne… więc, może lepiej nie pytać? Pozostawić ten wciąż w uszach dźwięczący dźwięk sobie i zwyczajnie wrócić do swoich zajęć? Porzuconej robótki, głaskanego kotka, karmienia psa, ptaszka, czy też książki… smutno dyndającej na oparciu krzesła?

Albo poszukać dymu, prochu, smugi na drzewie…

Może i człowieka, lekko roztrzęsionego, bo to jego pierwsy raz, myślał iż świat tym obudzi, a tutaj nic. Nikogo. Jakby się nie stało nic, ni krew, ni smuga, ni ten kształt turlający się w dół skał i z pluskiem wpadający do wody, dziwnie dziś spokojnej. Nawet teraz, gdy unosiła zbrodnię, gdy krwistość zalewały kolejne nikłe bruzdy na wodzie… pożerającej coś, co niegdyś było człowiekiem, zabierającej to…

Ciało…

I to, co zrobił.

On…

Sam sobie i jej. Jej i samemu sobie. I ta strzelba… odrucił ją od siebie od rau, a ona zwinęła się niczym wąż i wpełzła gdzieś międy szarości załamań i teraz nie mógł jej znaleźć w ogóle… i tylko te trawki, już się prostujące, zimowe, mogłyby coś powiedzieć i tylko… nie, nawet nie ta spinka, ciemna, tak łatwo ją przegapić…

Nikt jej nie znajdzie.

Nikt nie będzie wiedział.

Nikogo nie obchodził…

Kolejne ciało w morskiej toni nie zadziwiło nikogo. Toń postanowiła one nowe kąski zresztą zatrymać dla siebie… i ją, krwawiącą, tak pięknie komponującą się z wodorostami i jego, powoli zanurzającego się w ciemności… powoli…

… zbyt powoli.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Wiedźmy z Kijowa 2” – … czekałam. I nie żałuję… chcę czytać to jak najwolniej, ale jakoś tak, się nie daje, bo te słowa, ona powieść, gawędziarstwo, wtręty od narratora, nasze bohaterki…

Miodzio!

Ale też na pewno nie dla każdego. Raczej znowu – jak tom pierwszy – dla tych, co lubią stare, bogate pisanie. Pełne słów, oblewające się przymiotnikami, pełne obrazów, historii, mitów, pełne wszystkiego! Narracji wprost barokowej. Niesamowite… prawdziwe i wciągające i jeszcze… warte każdej chwili i kasy.

Nasze cuda Kijowa, Najjaśniejsze, jakby tak mają przerąbane. I nie chozi tylko o miasto, o wiedźmy, których nagle tyle jest dookoła, nie chodzi nawet o tę smarkulę i wielką kocią zraę, ale przede wszystkim o rodziny. Wiecie jak to jest, człowiek niby dorosły, ale ci wciąż: a kiedy ślub, a co z przyszłością… blah blah blah. To się nigdy nie kończy. Nawet jak jesteście Najjaśniejszą, jak widać…

Wejdźcie do niesamowitego świata, niby współczesnego, a jednak, zawsze można cofnąć się w czasie, albo wybiec do przodu, można uwierzyć i zwątpić… można niby wszystko, ale też i wszystko może pogmatwać nam plany.

Cudo!

Z cyklu przeczytane: „Zadziwiający kot Maurycy” – … eeee… Dobra, kupiłam dla okładki. LOL W końcu to wydarzenie, kolejna powieść Pratchetta na ekranach! Jest stary Wiedźmikołaj, jest i opowieść o Urzędzie Pocztowym i one, zwane pierwszymi, czyli Blask i Kolor… a jednak, tamte mają już swoje lata i na szczęście są na YT. Są piękne, niesamowite i niezmiernie klimatyczne, kocham je… tego nie olgądałam… ale za to czytałam wielokrotnie mimo mojej… ekhm, niezbyt wielkiej miłości do kotów…

No co?

Tak, można nie przepadać za kotami. LOL

Ale za tym pisaniem… mniam!

Oto jest opowieść intrygująca, przewrotna, świat się po prostu kończy psy z kotami, koń z brodą, koza z wąsem, wszystko się może wydarzyć i wierzyć nie należy nikomu. Wot, akurat pod choinkę! Niezależnie od wieku.

Z cyklu przeczytane: „Drażliwe tematy” – … po prostu uzupełnienie biblioteczki. W końcu Gaiman musi być w całości w moim domu.

Inaczej być nie może i choć krótka forma to nie mój konik, to u niego krótka forma zmienia się dzięki wyobraźni czytającego w coś więcej. W sny i wyobrażenia. Nagle nic już nie jest takie same. Las i jezioro, rzeka i morze…

Wydanie przepiękne!

Jesień…

Niesamowita, aksamitna ciemność i szarość. Niczym koronkowe sploty ujawniające się gałęzie, powoli spadające liście… ale, wciąż na ziemi leżą te zielone zerwane przez wichury, zniszczenia wciąż są obecne, świat jakoś tak, nie do końca też pachnie jak powinien. Czasem pachnie jak jesień, ale liście… czasem tchnie zimową aurą, ale jabłoń kwitnie i już nie wiem co o tym myśleć.

Nie wiem…

A może wiem, tylko nie chcę o tym myśleć? Po prostu, zwyczajnie nie chcę. Zbyt wiele tego na świecie, a teraz jesce wulkan… serio? Ile można… Poczta się zmienia, znowu wszystko stoi na rzęsach i kląska uszami. Ceny szaleją, ludzie… w powietrzu czuć tak prejmujący smutek, że tylko w lesie, gdy mijasz tych, którzy kończą spacer, jest inaczej… dlatego schowałabym się tam, ale…

… ale nie mogę.

A może i za stara jestem na takie koczowanie, pomijając fakt tego, iż u nas nie wolno sobie rozbić się gdzie się komu podoba. Możesz przejść przez cudzą linię brzegową, bo tak, działki tutaj mają swoje linie brzegowe, ale jednak nie możesz tam rozbić namiotu. I raczej szaleć też nie, mogą poprosić byś się przesunął na coś publicznego, tudzież… działkę sąsiada. LOL Zresztą, jak namiot to ino na polu biwakowym, albo w tych kilku wydzielonych miejscach.

Lub ułożyć się w drewnianym shelterze.

Ale pizga jednak po nereczkach!

I te robale co nie śpią…

Morze szaleje, ale w Pradisbakkerne jest intrygująco.

Mokro i wietrznie.

Jednak trafić możecie też na chwilę słońca i poczuć się zaskoczeni onym niesamowitym światłem. Onym blaskiem, niskością, otuleniem, niczym aksamit, niczym wiersz, niczym coś i ktoś, szept i drgnienie, trzask krzesła, odsuwany mebel… sprężynka, plotka wyszeptana na ucho…

Tam są i skały i wciąż zielone drzewka, są i żółte, są i te całkiem nagie i jeszcze one zagajniczki, gdzie jakoś powietrze wiejne nie dotarło i wszystko wygląda tak, jakby jesień wciąż istniała. Jakby… istniały miejsca, spokojne, dziwacznie znajome, one normalności… czy jak to zwać. Ten zapach, one grzyby, te połamane gałązki tworzące kształty i formacje dla spadających liści, niby namioty krasnali…

Niby magia i opowieść w jednym.

I ten strumień, dolinka, zanurzenie się w zieleni choinek, które przez czas, w którym mnie tutaj nie było, jakoś tak urósł i wzdłuż i wszerz i jescze się napuszył… są i trawy i gałązki, listki i inne… szepty nowe, zapachy, ścieżka, którą wypłukały nagłe ulewy i kamienie omsone i jeszcze… muchomor! Zabiorę go ze sobą…

Dlaczego nie?

A to co, gąski? Podgrzybki, ametystki… poezja!

Normalność uzdrawiająca każdego… nawet ten muchomor. Nosz przecież go nie jem, fotografuję! LOL I listek i kastan, kilka żołędzi i jeszcze… może jeszcze trochę onej wikliny i może traw na koszyk… na wieniec zimowy, na wszystko!

Na ten czas.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.