„Niektórym się wydawało, że bez nich czas nie istnieje.
Inni znowu, jak Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane, stosunki ze sobą i światem mają skomplikowane i są tacy, którzy wiedzą, iż wszystko i wszyscy mają ich gdzieś, aczkolwiek mają nadzieję… i ona nadzieja pogania ich niczym niewolników i batożkiem muska… a jeszcze inni naprawdę są częścią i czasu i wymiaru, i mają to gdzieś, albo nawet o tym nie wiedzą. Czują się dziwnie zagubieni i niepotrzebni, zbędni mocno, do końca, na zawsze.
Tutaj, na Wyspie czas był sobą samym i innymi jednocześnie.
Był Czasem i czasem.
Był Wszystkim i Niczym…
Jedni kochają ból i nie potrafią bez niego egzystować, ale inni kompletnie nie potrafią być z nim jednością, nawet najlżejsze zadrapania ich przeraża, doprowadza do rozrostu tkanek widzialnych i niewidzialnych tworząc coś, co niektóry nazywają monstrami… ale nie boją się ich. Bo i po co, jeśli czubek szpilki wprawia ich w drżenie? Żaden to przeciwnik. A może jednak… jest w nich coś więcej?
Więcej…
Chociaż, tak naprawdę w tym świecie znajduje się miejsce dla onych potrzebnych i niepotrzebnych, po prostu. Dla równowagi. Wiadomo. Jeśli jest jedna strona, musi być i druga, jeśli są dwie, an pewno mają obwódkę, a jeśli… no tak, zbyt wiele tego, a wiele, ale wciąż wczesnowiosenne słonko przygrzewa tak mocno, tak parzy skórę dloni i twarzy, z uszu zdziera plasterki naskórka…
Nie, nie można myśleć zbyt wiele.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Panie czarowne” – … mniam. No naprawdę mniam. W końcu powieść o magii, czarownictwie wszelakim, mocach, w Polsce, a na dodatek z prawdziwymi kobietami, które nie mają nastu lat. I jeszcze, gdy czytałam to zaraz po „Wiedźmach z Dechowic”, jakoś tak… nie wiem, dopełnienie, inna strona Polski w podobnym wydaniu… coś w ten deseń. I ta odwieczna misja wiedźmy, by chronić ziemię.
Ziemię, która je zrodziła, stworzyła…
Ale tak jak Wiedźmy były bardziej dowcipne, tak tutaj, cóż, mamy kryminał. Mamy magię. Mamy… premijanie… wiecie, oną opowieść o starzeniu się, oddawaniu miejsca, powołaniu… opowieść o wiele bardziej zagłębioną w mitologii magicznej niż poprzednio wspomniana. Tutaj wiemy, że dobrego zakończenia może nie być, a nawiązanie do historii czasów :polowania na czarownice: jest aż intrygująco widoczne. Po tej lekture wyruszacie na wycieczkę, oj założę się, że Google maps już otwarte…
Piękna to opowieść, prawdziwa, niesamowita. Szkoda, że nie w języku angielskim, bo zapewne uzyskałaby od razu status scenariusza filmowego. Oj, to aż się prosi o coś takiego… chociaż i w jednej i drugiej powieści mowa jest o ciągłym polowaniu na wiedźmy, to jednak tutaj, ech, tutaj ma to wymiar namacalny… taki wiecie, pomiędzy rachunkiem za prąd, niedoładowanym bakiem a dobrze zaopatrzoną w trujące napary spiżarką. To naprawdę coś takiego…
… w wieku średnim, chociaż, czy tu można mówić o wieku…
Dziwnie to brzmi?
No cóż.
Gdy docieracie w okolice czterdziestki, nagle wszystkie bohaterki są dziwnie za młode i tak dalej, a one… one są wieczne… ale te podobieństwa między tymi książkami, ech, to sprawia, iż polecam obydwie czytać symultanicznie lub jedna za drugą. Razem są niesamowitym powiewem świeżości… tego czegoś o czym zapominamy czytając Andrews czy Briggs. Że wiedźmy są, istnieją, obok…
Jak ja.
Zło i dobro, obro i zło, moce krążące w niektórych z nas… oj tak, kobiecość i męskość… tak, to naprawdę dobra powieść.
Mewie sprawy i pocztowianki.
No więc tak… mieszkam na wyspie. Wyspie oczywiście…
Mamy morze może nie za oknem, wszelako nie jestem na tyle stuknięta, by lokować się w miejscu zalewowym, chociaż, jakoś tak… oczywiście, że jest coś niesamowicie niesamowitego, romantycznego, powiewowego w onej bliskości woy, to jednak, może na wakacje okay, ale niestety te rejony nam trochę z innej strony, że tak powiem, na przykład problemów z rurami, a w szczególności kanalizacją. Oj tak, jest to tutaj tak częste, iż przyjezdni wielokrotni mają na to szczególne baczenie…
I tutaj przerywnik…
… kątem oka widzę biały kształt zbliżający się o okna wychodzącego na taras, nie to nie kot, nie mysz czy Superman… to moja mewa. Nazywamy ją zwykle Rzeźbą. No co? Głównie siedzi na szczycie domu, na dachu i gapi się, sra, no i wrzeszcy… a wrzeszczy opętańczo i do tego tupie jak przechodząca Armia Czerwona w miniaturowej lekko wersji, ale z ciężkim sprzętem.
Bardzo ciężkim.
No więc robi te swoje rzeczy, ale w okolicach wiosny, jakoś tak woli siadać na barierce tarasu i drzeć się jak tylko człowiek odsłoni żaluzje. A potrafi wrzeszczeć, bogowie, miejscami tokuje, potem przechodzi w jakieś niemieckie rytmy, ni to jodłowanie, ni wrzaski potępieńców… tudzież tych, co właśnie zobaczyli nowe ceny masła i mleka, wiecie jak to jest… głośna jest.
Można ją odsusznąć, ale..
Wróci.
Zawsze wraca… więc czekasz dłużej, zataczy kółko, jedno, drugie, trzecie, i siądzie na dachu, wiedząc, że przecież i tak jej nic nie robię, a jednak… wracam do domu, mam nadzieję, że już nic nie będzie, odsuwam się od tarasu, wracam do pracy, ręce lekko drętwieją, palce tańczą po klawiature, którą serio trzeba by wyczyścić, ale po co i tak już ledwo działa, więc…
I nagle łomot, jakby drzwi pękały…
Tak, to ona, wróciła.
Znaczy, nigdzie nie odchodziła, ale teraz sterczy właściwie obok mnie, przekrzywiając głowę, patrzy się tym jednym okiem, żółtawym obwódką, dziobem próbuje mi z framugi zrobić rzeźbę, a ze szkła mozaikę.
Chyba…
I nie wiem, czy po prostu tylko chce jeść, i tak, dokarmia się ptaki zimą, ale już po zimie, więc bez urazy… knajpa sezonowa! Odpoczynek mam… czy jednak domaga się ino atencji… A może… no nie wiem, po prostu odganiam ją, ale i tak nie odlatuje daleko, nosz przecież nic jej nie robię. Ignorowanie jej przynosi skutek dopiero w okolicach popołudnia, gdy, jak odkryłam niedawno, przenosi się do sąsiadki i wciąż wrzeszczy w moją stronę. Nosz kurde, może jednak porozmawiamy o egzorcyzmach, wędrówkach dusz i tak dalej. Jak tu się nauczyć mewiego???
Oj nie mam czasu… o poczta, a no właśnie, kolejna dziwność Wyspy…
Bo poczta… jest powolna. List do Polski idzie dłużej niż do Singapuru, z USA szybciej niż z Europy, nie wiem co tym światem, ale tutaj tylko pewne spostrzeżenie, dziwne trochę, ale mnie intrygujące… wiecie, chodzi o listonoszy. I nie, nie mam już ulubionego, to wszystko tak się potasowało, iż teraz nikogo się nie zna, ale są babeczki i to zarazem z poczty jak i od kurierskich usług wszelakich…
Wiecie jaka jest różnica między mężczyną a kobietą w tej pracy…
Mężczyna podjeżdża autem pod drzwi domu, kobieta zostawia samochód, bierze paczki i idzie pod górkę, pod pachą ma maszynkę do podpisywania, wcale nie zadyszana dociera na miejsce, a mamy ją stromą – no górkę.
To nie kilka kroków… ha!
Dziwne, co nie?