„Najpierw przybyły kufry i torby, wszelakiej maści, wzornictwa, daty produkcji i materiałów, ale wszystkie równie piękne, zdobione umiejętnie, z wyczuciem, ale i różnorako różnorodne wszystkie. Potem dostarczono pudła i pudełeczka, od malutkich, niczym na biżuterię i chusteczki, po takie, mogące zmieścić stado telewizorów, których Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane się bała, bardzo, więc powiedziała: do widzenia i się zmyla…
Do siebie.
Za nią podreptał Pan Tealight i potoczył się Ojeblik – mała, ucięta główka, wszelako niezainteresowani tym, co się działo, a dostarczano wlaśnie wory i woreczki ora worecząta, tudzież wydarzyć się miało. Jakoś ostatnio wszystkiego było im aż niedość i aż nadto, więc trudno się dziwić… Gdzieś chwilę potem Szczeniako wybiegł ze Sklepiku z Niepotrzebnymi, potknął się o zwój lin, też dołączony do pakunków i wraz z kilkoma Wiedźmami z Pieca razem, pobiegli za odchodzącymi…
Coś się działo, coś wielkiego, a im zwyczajnie nie było do oglądania tego, ku poznawaniu nowego czy też wszelakiej nauce… chęci nie było ni zainteresowania… jakoś tak wyczajnie. Nie chcieli przyjmować nikogo i niczego. Nawet nikt nie zakosił onej złotej łyżeczki, która to wydostała się z toreb i potknęła o pierwszy stopień. Odbiła się od osłon, widać i Białe Domostwo nie było tym zainteresowane, a i międlący w sobie cebulki krokusów, trawnik, który powoli niwelował nadchodzące bagaże… bo były to w końcu bagaże. Jeden z Mikołajów zerknął na karteczkę, jedyny wspólnym element onych wszelakości i stało tam, że do kogoś należą, że skądś specjalnie tutaj przybyły i nie zamierzały odchodzić… No, przynajmniej niezmuszane.
Ale nie interesowało go kto to miał być… nie jego.
Nie nikogo.
… więc gdy pojawiła się ona, nie zobaczyli jej, bo całkowite zmęczenie i zniechęcenie omamiło im zmysły, czemu nie zaprzeczali i co z ulgą przyjęli. Wybiórcza ślepota, przytłumienie odgłosów, zajęcie się sobą i tym, co znane…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Ulubione rzeczy” – … oj… Chyba od tego tomu zacęła się moja obsesja lekka, jeśli chodzi o Sharon Bolton, bo tak, mam na punkcie jej pisania lekkiego szmergla. Ale spokojnie, nic wybitnie szalonego, zwyczajnie ją uwielbiam i stworzone przez nią postacie.
A może był to drugi tom, niegrzecne czytanie od zadka strony?
Nie pamiętam, pamiętam tylko, iż główna bohaterka cyklu, bo w końcu to akurat cykl, zrobiła na mnie mega wrażenie. Do tego, w tym tomie, one nwiązania do Kuby Roprwaca, Londyn, krew, flaki i tajemnice…
… po prostu miodzio!!!
Tak, jest to jedna z tych książek, które się pożera na raz, które, niby gdy już wiesz o co loto i kto może być kim, zwalają cię z fotela by przeturlać po podłodze i kompletnie przefansować buźkę. A na dodatek dobiorą ci się do serca. I tam też nabroją. A potem, ostatnią kartką macie więcej pytań i chcecie więccej książek…
Niebezpieczna sprawa, warto!
Z cyklu przeczytane: „Nieznajoma żona” – … najnowsza powieść autorki cylu o Lacey Flint. Powieść osobna, samotna, spoza cyklu, dziwnie nieznajoma, ale tylko o pewnego momentu, bo nagle… ale, nie uprzedzajmy faktów.
Nagle znika mężowi ona, a że połączony jest on z partią, to cała sprawa może łatwo wymknąć się spod kontroli. Do akcji wkraczają ość skomplikowani gliniarze, ale ponieważ mamy też jakby wiadomości z pierwszej ręki, to jakby odchodzą na dalszy plan, oczywiście do czasu… do onej chwili, gdy wszystko się zmienia. I nie, nie szokuje. Chyba mój mózg już jest tak przetrącony, iż wiele trzeba by go potrąsnąć, ale jednak… jednak tak bardzo wiele ma pytań. Kto i dlaczego? Czy takie życie i wartości są aprawdę la ielu jedynymi i czy dla ogólnego obrazu zrobimy wszystko by wyglądać poprawnie? Według wydumanych reguł? I czy serce jeszcze ma coś do powiedzenia, oraz…
Tia, to nie najlepsza, moim zdaniem, powieść tej autorki, ale ona zawiesiła barierkę bardzo wysoko, więc… więc wciąż dobra. Intrygująca, ale nie tak mocna. Nie tak poruszająca i pozwalająca łatwo się domyślić o co w tym chodzi, jak to się zakończy. Szkoda, bo tematyka mogłaby być bardziej zgłębiona. Rodzina, rodzice, rodzicielstwo, ślepota na uczucia, religia i wybaczanie, złość i wojna…
Wciąż jednak warto… dla kwiaciarza!
Z
Zima?
Nie… postanowiła zmienić zdanie i w trzeciej części stycznia stać się wietrzną wiosną o temperaturach dziwnych, zbyt wysokich, o suchości przejmującej i siłach wiatru takich, że docierają do myśli i skrytych marzeń oraz pragnień, onych wstydliwych wspomnień i przemyśleń, by wyrwać ci je z duszy i głowy, i rozrzuciś, rechocząc przy tym straszliwie, dookoła… na pastwę fal i smoków… bo w końcu tutaj żyją smoki. Tam gdzie morze i tonie, żyją… potwory.
Wiatr jest wszystkim teraz.
Nadzieją i strachem.
Myślami i oddechem.
Porankiem i wieczorem, nocą, która przynosi tylko one soczyste majaki, pełnią księżyca, kolejną taką, że spać się nie da, albo gorzej, zasypiacie na umartego i wpadacie w studnię przemyśleń zbyt głębokich, zbyt… znacie ją, zbyt obrze, to w niej przecież poskładaliście je, one myśli, w oną teczuszkę w nosorożce i zamknęliście w skrzyneczce, a potem zalaliście betonem, potem jeszcze nadzialiście bombami, na wszelki wypadek, na to dwie klatki, wszelakiej wielkości i psy i starsze panie z metalowymi laskami… i jeszcze ona kamienna, krzemienna w środku studnia, tak, to wszystko w tej studni, na której wieku siedzi sobie bardzo otyły osobnik, który wciąż je i tyje i wie i kiedyś może wpaść do studni, więc je więcej, by się zaklinować, w końcu…
I tak nikt go nie ruszy.
Nikt.
A jednak, wiatr jakoś się tam dostaje, nienaruszając zabezieczeń i wymiata wszytsko i wisi to na zewnątrz. I nagle stoicie w kolejce po chlebek i zwierzacie się ze wszystkiego innym. Tak po prostu, jakby to była najzwyczajniejsza sprawa na świecie… bo jakoś tak, nagle, zmienia się wam osobowość i jesteście za trenami, akładacie Tik Toka i pokaujecie gołą niemytą, bo przecież, te followingi…
Wiatr…
Tyle może.
Ale też… jak nigdy… tyle trwa. Dnie i noce, nie jak onegaj, lat niewiele wstecz, gdy przytrafiał się raz czy dwa razy w roku…
… nie… te czasy odeszły.
Czasy ciszy.
Teraz tylko wiatr i latający kubeł, za którym uganiacie się przez pół ulicy mając gdzieś, czy ktoś was widzi, czy nie… nagle jakoś tak nic nie ma znaczenia, jakby było ino ono zmęczenie wiatrem i nazbytnie ciepło po cudownościach minusowych temperatur. Gdzie one? Kto je ma?
I kolejny wiatr, znowu sztorm.
Promy stoją, bo przecież się nie da, poczta olewa sprawę, często dosłownie, a ty… jesteś coraz mniej ważny, istotny, nawet dla samego siebie, jakoś tak. Jest ino zmęczenie. Oną muzyką wiatru, szeptami, stuknięciami, stęknięciami domu… trzaskaniem komina… metalową płytką, której nie można przymocować, by przestała TAK robić… macie dość. Ale nie ma w was już nerwów i wkurzenia, jest ino zmęczenie… jakby sama Wyspa zwyczajnie miała już dość.
Jestem zmęczona.
I nie ma we mnie nadziei… chociaż, szczerze mówiąc nigdy nie byłyśmy blisko, jakoś tak… może to moja wina, zapomniałam o jej urodzinach, czy coś?
Zima na Wyspie…
Jest jakaś taka… niepewna. Niby jest, lecz jej nie ma. Orka trwa nawet jak mróz strzela, ziemia nigdy nie opoczywa, a w cholerę eukaliptus znowu mi chyba zmarzł. Ciekawe czy na amen, czy da się go… jak się da, to go nawę Frankenstein. Franek w skrócie. A co… może jednak się uda? Przetrwać te pogodowe szaleństwa. W końcu trochę śniegu było, jak na nas nawet wiele, więc…
Nie, nie chcę tak!
Chcę porządku w porach roku!!!