„Wrota otworzyły się od razu, ale ich narodziny… ich pojawianie się w onym wymiarze było tak bardzo bolesne, że miał dość.
On… miał dość.
W jaki sposób coś nowego, coś, co dopiero właściwie się wydarzało sprawiło, i miał dość? Nigdy tego nie czuł. Tak, bywał zmęczony, ale to zawsze można było zmienić, po prostu przestać myśleć, zmienić wizję, coś odać, inne coś wyrzucić i już… zawsze w końcu było fajnie na coś czekać. Coś dobrego, coś cudownego, albo po prostu książki, no wiecie, to jednak proste… Problem w tym, iż ostatnio Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane dostarczała mu tyle rozrywki wszelakiej, że naprawę był mocno znoszony. Sfilcowany właściwie nawet. A przynajmniej tak się czuł, więc one rodzące się drzwi, wyłażące z wilgotnej ziemi, spomiędzy korzeni wielkiego dębu rosnącego tuż przy szosie, ponad miasteczkiem, jakoś tak… nie, wcale nie był zainteresowany co tam jest. Co chce wyjść, kto chce tam wejść, czy co można zobaczyć przez ono uchylenie czy też dziurkę od klucza.
Bo była tam dziurka, spora.
I był klucz unoszący się w powietrzu, niczym wyzwanie… użyj mnie, zamknij to, albo otwórz szerzej, miej władzę dzierżąc mnie, zajrzyj, a potem zatrzaśnij, klucz rzucony w morze i już będzie to tylko twoje…
Tylko.
Albo przejź przez drzwi i zamknij je za sobą.
Albo… Pan Tealight machnął dłonią i drzwi zniknęły. Przeniosły się do jego prywatnej skrytki by pomyślał o nich jutro lub za miesiąc… albo wtedy, gdy zwyczajnie nadejdzie ich czas, tamtego miejsca, tamtego wejrzenia… nie teraz, nie… nawet o nich nie myślał, gdy powoli wracał do Białego Domostwa. W końcu urodziny Wiedźmy Wrony się zbliżały, powoli, ale jednak i prezent trza było wymyśleć…
Jakiś.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Na Wyspie pizga…
I to jeszcze jak.
Ktoś może powiedzieć, że to przecież taka pora, ale… kiedyś mieliśmy jeden taki sztorm w sezonie pizgającym, a teraz… właściwie trudno się załapać na dzień bezpigający. Niepizgający? Chyba tak lepiej… I jak mówię KIEDYŚ, wcale nie oznacza to epoki lodowcowej, ale tak pięć, sześć lat temu.
No ale… pizga, na kontynencie podobno ma być gorzej, więc może i człek winien być wdzięczny? Tam znowu wulkany pykają, no dobra, przyjmijmy pogodę jaką jest i tyle, a teraz pogadajmy o wycieczce na Tjörn. I tak, wiem, znowu… ale tym razem dłużej, inaczej i w ogóle! Chociaż tyż pizgało, ale za to z mrozem! Bo to początek grudnia był, a wtedy to i na Wyspie i śnieg i mróz… jak za tych epok z dinoaurami…
LOL
No serio, na morzu nie bujało, sobotni rejs był całkiem spokojny, ale za to w Ystad, no po prostu zaspy, w Malmö już mniej, ale tu na brzegu morza, no zima. I to całkiem zimna jak na te okoliczności przyrody.
Nawet w drodze sypało, tu mocniej, tam słabiej, ale jednak, nosz szaleństwo. Na szczęście oponki są nie tylko na brzuchu, więc wiecie… jedziem. Pierwszy przystanek jak zwykle i się nam na nim zeszło i mocno złaziło, nosz kurde no, jakbyśmy normalni byli… a tłumy jakie w Malmö?! Nos jakby i Turyścizna i Tubylcy z domów wsyscy wyleźli. Nie wiem, może coś za darmo gdzieś dawali?
Nie załapałam się… ech, człek docenia spokój własnego auta…
Oj bardzo czasem.
Zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu co ostatnio, rok temu się znaczy prawie dokładnie… czyli, jak to teraz nazywam, w tej no, Dolinie Królów. Znaczy wiecie, białe grobowce mieszkalne w skale wyrąbane, ale robione na mastaby bardziej. Diwne, zimne, ciasne, a jednak, osiedle niesamowicie czarujące. Tymi bryłami, oną skałą naturze wydartą i widokiem na światła miasta i na wodę i skały, i malutkie wysepki w oddali… i na niebo i nagość pewną natury…
No dobra, mieskanko jest mini i suche w pierony, ale milusie.
I internet jest!
Ciepło i woda, a dla wielbicieli bąbelków coś w lodówce znowu. Akurat nie jesteśmy, no ale, jak dają, to wiecie, prezent przechodni będzie, głupio powiedzieć nie. A jeśli z mówieniem nie macie trudności, to poaję: jestem na lekach, prowadzę, uczulenie, trauma po alkoholikach w rodzinie, mój ojciec… mama… itp itd. Działa. LOL I tak naprawdę w planach nic nie mamy, zresztą, tak pięknie, śnieżnie lekko, zimno przemiło, do minus 10. No po prostu bajka, ale nas pewno poniesie. Ale najpierw mycie, herbata, spanie, jak się da w onym szumie… bo szumi to suszenie/wietrzenie/wszelka powietrza wymiana… mumifikacja naturalna, bez soli, zresztą, odradzają kąpiele i wszelakie morsowanie, a chciałam sobie skoczyć… podobno prądy przyniosły jakieś gadziny parzące, co się tak w kupie trymają. Może i nie zabiją, ale na pewno nie będzie to miłe spotkanie, więc… chyba nie… może następnym razem?
I wiecie co?
Postanowiliśmy, że oto są nasze święta. Tydzień nicnierobienia… nie do końca wyszło lenistwo na sofie, bo nie połazić jak waliło słonko to głupio, ale trochę się udało, po prostu być. Wiecie… być…