Pan Tealight i Mężczyzna…

„Nie miał imienia, żadnego owłosienia na twarzy czy rękach, co do reszty ciała, na szczęście miał na sobie tunikę, kusą bo kusą, ale nie podwiewało mu, więc… nie wiedziała co jest poniżej, no i jakoś unikała patrzenia na jego nogi, bo one jakoś tak, nie no, istniały, znaczy się były, ale… dziwnie mgliste… podpierały go, ale i nie, rozwiewały się, dotykały wszystkiego, ale też stał na nich, więc chyba były stabilne? Głupio się tak obcego zapytać o członki cielesne mniej, lub bardziej, ale to on zapukał… nie rozumiała po co i dlaczego i nie chciała wiedzieć… to krzyk, z oddali jej znanej nakazał jej poczekać, z drzwiami otwartymi, z zastanwoieniem, w milczeniu…

On nie mówił, ona błąkała w myślach i myślami…

On stał, ona przycupnęła na progu, zza uchylonych drzwi zerkała, jakoś tak niechętna przyjmowania nikogo, kimkolwiek, czy też czymkolwiek by było ono coś… nawet jeśli sławne, z gotówką i tak dalej…

No i wiecie, one stopy… jakoś tak…

Czekała na Pana Tealighta, który pojawił się popychany wiatrem, zagłebiony we własnych myślach, nawet nie zauważył jak przeszeł przez onego osobnika, więc już wiedziała, iż to widok tylko dla niej… aniołek czy co? Jakowaś postać nie do końca cielesna, ale jednak uszczypliwie wkurwiająca…

… a może…

Może powinna kichnąć?

Dmuchnąć… się rozwieje i już, z głowy widziadło. Jednak, jakoś tak było jej, więc przyniosła mu kocyk i jabłko lekko już zmurszałe, i zamknęła drzwi. W końcu wystrój domu to też ważna sprawa. A i okres odpowiedni.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Coś, co nalazłam bąkając się po Szwecji… niby kuchnia, niby przepisy, a jednak, no wiedźma.

Z cyklu przeczytane: „Słowiańska opowieść” – … więcej… coraz więcej ludzi rozumie, że ta data przyjęcia chrześcijaństwa nigdy nie oznaczała natychmiastowego nawrócenia. Coraz więcej szuka, pyta, ale też sporo jest takich, którzy mają to gdzieś. Mają gdzieś one powstania, ciągłe walki, próby przywrócenia starej wiary… obalenia wiszącego, białego boga i jego kapłanów…

Z takiego rozumienia i poszukiwania wyrosła ta książka. Pierwsza tej autorki. Pogańska, intrygująca, ale z widocznymi drobinami, które łatwo można by poprawić. Coś redakcja się nie przyłożyła… książka możliwa i niemożliwa, gdzie świat lasu jest onym normalnym, a miasto, choć istniejące, ważne jest tylko, gdy potrzebne i gdzie wciąż uznaje się równowagę i czci stare byty i Bogów.

Tak, na pewno nie jest to opowieść dla każdego, chociaż jest skarbnicą, od której możecie rozpocząć swoją przygodę lub powrót do korzeni przodków. Albo choć nauczyć się, zroumieć, spróbować jak to było, jak proste mogło być życie… pełne natury, pełne też zmagań, bólu i przemian, bo przecież życie to życie, ale jakoś tak w lesie, zdaje się być bardziej normalne. Logiczne… Tylko… stworzona na potrzeby tej książki ona samotnia daje się naszym bombardowanym podwyżkami wszystkiego mózgom pewną niemożliwością, bo przecież wszystko zdaje się należeć do kogoś, więc… co z czynszem? A jak na własność, to skąd świaomość czystości wody czy jedzenia? I przeszłość… czy dziewczyna, nasza bohaterka, w rzeczywistości jest taka młoda, czy jednak… oj, oczywiście, iż dane są nam mgnienia retrospektyw, czasem bolesne, ale trochę tego mało. Trochę obca przez cały czas jest bohaterka, oddalona, jakby nie do końca sama wiedziała kim jest…

I może dobrze, a może… można było trochę lepiej. Bo ta powieść ma taki potencjał, by stać się czymś większym… czymś bardziej naturalnym jak trylogia o Wiedmie Moniki Macewicz. Czymś… na co poczekam, bo autorka obiecuje, iż pisać będzie… więc czekam, z nadzieją.

Jesień…

Uczciwie mówiąc, to początek października był wietrzny i ciepły raczej.

I wszystko takie jest niejesienne, zielone wciąż, wciąż próbujące nabrać kolorów, ale jednak, czas mija, ciemność przynajmniej zaczyna się w okolicach 19tej i jest fajno! Bo tęskniłam za nią tak bardzo. Ale ten wiatr, oczywiście wyłączający nasze promy od razu, no wiecie, normalność wyspiarska, dziwny jakiś.

Męczący…

… więc wróćmy do Szwecji, gdzie jeszcze wtedy było lato, ale wiatr też był… i deszcz, oj tak, był i deszcz. Przede wszystkim, to był dziwnie upalny dzień, przedostatni sierpnia… i udało nam się dotrzeć w wiele miejsc. W ruiny, ryty i na dodatek w opowieść o kamieniach, miłości i tak dalej. I jeszcze w coś, coś takiego, czego nie da się opisać, co trzeba samemu zobaczyć, dotknąć podsmakować…

Coś…

Pierwsze, to miejsce, które chciałam zobaczyć, ale szczere, jakoś mi umknęło ile trzeba iść, w tak dziwnym powietrzu pozbawionym tlenu, wiecie, potliwie, ale nie gorąco, tylko jakby… nie można było odychać… ale nie, araz, przecie najpierw był Slottet. Czyli tak zwane ruiny i cmentarzysko obok Hamburgsunda.

Powiem jedno, widok stamtąd niesamowity, nie kierujcie się googlem, bo zrobi was w konia, ale może dzięki temu zobaczycie coś więcej, jak my, maciupki port… i domy jak  obrazków… cociaż to tu częste, jak na Wyspie… i jeszcze, nie oczekujcie ruin, bo to raczej gród, a dokładniej pozostałości po wykorzystywanym przez wieki miejscu, bardzo obronnym. Skale ponad wodami z jednym dojściem i grobami poniżej…

Niesamowite.

I tyle tam jarzębin!

Warto…

… ale jeszcze bardziej warto poleźć w oną pustkę poprzedzoną dziwną gromadą domów, lekko jakby z jakiejś „Masakry piłą niemechaniczną” wyciągniętych, do tego ścięte lasy, no apokalipto rąbane, ale przecież ja chcę, ja dam radę i te cholerne komary, o tak, w tym roku komary najbardziej ukochały sobie koniec lata i początek jesieni, jakaś plaga Skandynawska, czy nie tylko…

Lokeberg.

Miejsce, w którym komary wypiły ze mnie połowę krwi, ale a to, gdzie helleristningery są… głębokie, soczyste, czerwienią łyskająca skała zdaje się mamić w was wszystko i mamić was samych i jeszcze… te specyficzne kstałty, one drzewiastości, pióra, wszystko takie jakieś inne, niemalowane, dzikie…

Jakbyś ty pierwszy to widział…

Jakby… zaraz miało zniknąć.

Spędziłam tam casu sporo, ale w końcu krwiopijcy wygrali, ale może kiedyś da się wrócić, bez nich i w jakichś chłodniejszych chwilach? Może… bo skała stoi tak, że śnieg jej niestraszny, więc… może zimą?

Chcę…

Potem, pewno w szoku termicznym, czy coś, udało nam się odnaleźć coś, o czym nie miałam pojęcia i to tuż obok Fjallbacki! Nosz zgroza no. LOL A tam dziewięć stojących kamieni, las niesamowity i cmentarzysko… nosz kurde no! Cały prawopodobny kalendarz słoneczny czy też księżycowy i groby… a wspomniane tak skąpo. Chociaż…  jednej strony rozumiem, kamienie stoją właściwie na podwórku gaarda, więc trochę dziwnie, ale mi już chyba nie dziwnie.

W końcu to historyczny obiekt, więc wolno.

Okay, nikt nie krzyczał.

Stenehed… miejsce, o którym wie niewielu, a tak mona się niesamowicie w nim agubić. Pamiętajcie, przynieście dary dla tych, co byli tu prze nami – trochę cukru, może chleba, zioła, jabłko… wiecie, obiata.

Zaduszki…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.