„Najpierw wyrosły patyczki.
Białe z czerwonymi i żółymi paseczkami…
… dość wysokie, zaskakujące jakoś tak, wiecie, jakby śniegi miały nadejść, a one wytyczać drogi bezpieczne, ale przecież nie przez łączkę… znaczy łączkę, która nią jest w sezonie łączkowym, no ale… do patyczków, niczym kwiaty doczepiły się wstążeczki i jakieś takie szurawce wszelakie, pewno plastikowe, ale nikt nie chciał pomacać. Tylko patrzyli na to wszystko. Na one dołki, które się pojawiały, na one wzgórki, jakby nagle Kretowce się pojawiły… ale przecież one wciąż śpią.
Sprawdzili.
Potem trawka jakby się zbiesiła i zmalała, zgęstniała i przybrała mocny, zielony jak trawa kolor. Naprawdę zielony. Wiecie, taki jak zza drugiej strony płota. I wtedy zaczęły rosnąć piłki. Ale no naprawdę, mimo wiatru, mimo zimna, braku deszczu, czy też brutalnej siły nagłej ulewy… sztormu. One wzrastały, powoli, przybierały kształty, kolorów nabierały, nawet jakieś się wzorki pojawiały…
Piłeczki wielkości gałek ocznych…
Ale dlaczego?
Po co?
Jeżeli pojawiły się też one ślady i czerwona szarfa, to po co, gdzieś w oddali, gdzieś tam, gdzie już prawie droga się zaczynała, a onym laskiem i rzeczką, bagienkiem, gdzie mieszkały Naguski i jeszcze tą polną drogą, gdzie żyły Pylenice. Po co one? Jeśli ślady się ugładziły na trawie, jakby niewidoczne dwunogi przesuwały się na jakowyś deskach… po prostu. A jednak, nie tak prosto, bo slalomem.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Pełnia księżyca rąbie światłem dookoła i po prostu jest… jasno.
Nie no.
Ile można z tym jasno? Ja tak bym chciała powrotu do szarości, jesienności późnej, jakiejś mroczności zimowej… naprawdę. Wiem, że to niepopularna opinia, ale tak wolę. Światło akceptuję, jak pracuję i tyle. Poza tym czasem wolę chmury i poszarości, jakieś cudowne wersje mglistości… wszystko to.
Ale… wiosna idzie.
Chociaż, jeżeli o to chodzi, to mamy za sobą zimowy właściwie weekend. Było w nocy mroźnie, w dzień co prawda słonecznie, lekko powyżej zera, ale jednak wciąż jakoś tak, no nie do końca zimowo. Dziwnie jest tak jakoś, jakby wody nie było. Jakby nie było z czego zrobić mroźnych listów, kwiatów i tak dalej. Szczególnie na szybie samochodu, bo wiecie, w innych miejscach raczej nie.
Nie.
Może rzeczywiście ona mroźność nie może rozwinąć skrzydeł, bo wody brak? Może ta susza już się zaczęła? Może tak naprawę mamy wodny deficyt? Spoglądając w morze to raczej tak, ten podnoszący się poziom wody to chyba nie u nas. Oj nie… wszystko jakby się cofa, ale erozja brzegu postępuje.
Co się dzieje?
Kiedy i jak?
Jakby co, to snestorm był…
Krótki bo krótki, ale się liczy.
Spadające nieba płatki śniegu… kurde, jakby mogły spadać z innego miejsca, wiecie… no ale, spadające one płatki, tańczące w pochmurności czasem przetykanej agubionym promieniem zagubionego słońca. Ech, piękne to było, ale wiecie, jednak się skończyło i już. przez kilka dni w niektórych miejscach mieszkały sobie niewiekie śnieżne wydmy, ale to tyle… nic się nie zzimniło, poza temperaturą.
Szkoda.
Brakuje mi zimy, a tu już wiosna wali do drzwi, niewychowana, nie puka…
No cóż, trzeba wziąć się w garść i za robotę, bo przecież… a może nie, może jednak potrenuję lenistwo, bo mi kiepsko idzie? Wiecie, czemu nie? Przecież co jak co, ale trzeba poznawać nowe. Inaczej człek w jakowejś stagnacji się zanurza, a tego nie lubię. Mam za dużo pomysłów na twórczości i książki i jeszcze pasje i robotę, no i jeszcze dom i to i tamto, pewno i wrony, ale…
Nierozumiem jak ludzie mogą się nudzić.
Nie rozumiem…
Ale ja ostatnio niewiele rozumiem.