Pan Tealight i Kozionarodzenie…

„Właściwie świętowanie jakoś tu im nie wychodziło.

Większość wszelako wolała świętować, tudzież być w onym uczuciu upojenia radosnością przez cały czas, więc wiecie, nie wychodziło tak dokładnie danego dnia, czy coś. Jak ktoś chciał ciastko, to je jadł, jak prezent, to dostawał, albo sam sobie kupował… niespodzianki były niewygodne, a czasem nawet straszne i niebezpieczne. Spodziewajki były jak najbardziej okay, więc korzystali z nich ile wlezie.

Po prostu wszystko można było świętować, więc się świętowało!

Czasy były jakie były, niepewność kolejnego dnia czy tygodnia, miesiąca, a nawet i roku, chociaż, kto to tam o roku przyszłym myślał. Niewielu. Mało kto nawet co planował na kolejne miesiące, no dobra, Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane to miała kartki wypisane na rok cały, ale wiecie… ona była dziwna. Na pewno nie była człowiekiem, raczej czymś, czego jeszcze nie sklasyfikowano, a dodatkowo, raczej nikt się nie spieszył, by ją klasyfikować… opierała się badaczom, badaniom i wszelako nie dawała się przekonać do niczego… i tylko Pan Tealight notatki swoje wciąż notował… notes a notesem.

Wiecie, jeśli o nią chodzi, to lubiła świętować jeśli jej się zachciało. Jeśli coś czuła, właściwie budząc się rano nawet nie wiedziała, czy będzie święta do onego świętowania, czy jednak będzie to dzień, który lepiej zapomnieć… no i to jej świętowanie, oj, tosz to większość ludzi tak popatrywała na swoją codzienność, a nie jakieś tam… ni tortów nie lubiła, nie piła procentów…

W ogóle nudna była… Pan Tealight już dawno sobie to uświadomił, a poprzez oną nudność wybiórcą fascynująca… nawet w tym swoim świętowaniu nieświętowania. Nie daty szczególnej, nie chwili, nie wspominek… ale po prostu nagłego, dziwnego, jakiegoś takiego poczucia, iź to jest ten moment.

Ten właśnie czas… więc czemu nie wymyślić sobie święta?

Tak było z Kozionarodzeniem.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Całopalne ofiary” – … uuuu, tia. To jedna tych ważniejszych części cyklu. Tak wiele się zmienia, już w poprzedniej książce wszystko stanęło na głowie, ale teraz… WOW Teraz to ona zostaje i tym i tamtym i jeszcze, no po prostu kobieta orkiestra, ale co ważniejsze jest opowieść, coś się dzieje…

Jest dramat.

I oczywiście dwóch facetów… co najmniej…

Tak, to ten tom, w którym lamparty się łaszą jeszcze bardziej. Ale nie tylko one. Bo wiecie ten już wie, ten jeszcze nie do końca, a na dodatek pojawiają się moce… kolejne… Anita zwyczajnie punktuje. Pomaga jednym i drugim, zapomina o sobie, jak zwykle, potem obrywa, czyli… jak zwykle. Ale też… ważniejsze, iż wciąż pracuje. Bo to właśnie jej praca jest tym, co jest najfajniejsze.

Jak zwykle przygoda, dziwne sprawy i na pewno książka nie dla dzieci.

Pewno jak napisałam, iż nie dla dzieci, to się zlecą, co nie? Ech! LOL Muszę w jakiś sposób skołować wszystkie tomy tego cyklu, podobnie jak Briggs czy Andrews czytanie Hamilton to guilty pleasure. Takie oderwanie się i naprawdę niewymaganie od siebie niczego poza onym głaskaniem wzrokiem literek…

Spacer…

Noga za nogą żadnego myślenia.

Po prostu człowiek idzie. Rusza się, ale jakby nie. Mija miejsca, które zna, które znowu się zmieniły, ścięte drzewa, postawione już ławki, rzeki, w niedalekiej oddali morze… pod nogami startujące w górę zielonkawości, ale wszystko raczej wciąż wygląda jak jesień. Gruba warstwa liście na ścieżce, którą nikt nie chodzi. Znaczy chodzi, inaczej ścieżki by nie było, ale jednak tak wygląda ona ścieżka. Jakby chciała być widziana, ale nie do końca deptana, jakby otwierała się, ale nie dla każdego.

Dziwne to wszystko…

Nie wiem jak ludzie mogą ciągle mieć przy sobie te telefony. Wiecie, te bipczące rzeczy i one ustawione na piskanie i bipanie pomiędzy drzewami. Czy wy też wciąż trzymacie te gówna w rękach? Wciąż w nie patrzycie, jakby świat od tego zależał? Czy taka dziwna jestem, bo nie używam telefonu?

No dobra, gram… przyznaję się, gram, Chowaniec mi pożycza…

Jakoś mnie to tak rozpierdziela czasem, więc po prostu sobie człowiek składa te klocki. I go to odpręża. Bez spięcia. Ale od tego czegoś bolą dłonie, swędzi skóra… w ogóle jest to dziwnie nieprzyjemne, więc jak to robicie?

Nie boli was?

Tak w ogóle, serio trzeba być w internecie non stop?

… a może nie ma mnie, więc nie istnieję…

Krok za krokiem.

To zielone, tamto nie.

Rzeka szumi i klekocze dziwnie, a nowy przepust jej zrobili, może to dlatego. Mostek wmocnili, jest barierka, no i fajno, ale ja wolę w dziczy, za barierką, przy rzece, gdzie kamienie wystają, nowe jakieś takie kamienie, zielone, trzeba się przedstawić, zaprzyjaźnić z nimi, no piękne są. Tutaj woda odbijające niebo, kamienie nabłyszczająca, a do tego one głazy zielone…

… a na brzegu rzewa…

A dokładniej ich pnie, bo przecież drzewa wysokie, więc wiecie, nie patrzę na nie z góry, jakby one na mnie patrzą… a ja patrzę ino na te ich korzenie, odsłonięte, dziwnie łapczywe, w znaczeniu wyglądaja jak wielkie łapy, jakby drzewa dopiero się zatrzymały, jakby mnie oszukały, jakby dopiero przystanęły, a wcześniej gdzieś pędziły, jak ludzie, zaaferowani cudzymi życiami… cudzymi sprawami niewidząc w ogóle tego, co się dzieje z ich własnymi życiami, konarami, korzeniami, pniami…

Bo z nas też takie drzewa… niby się zatrzymaliśmy, wrośliśmy w swoje światy, ale jednak… jakoś tak, czasem musimy uciec. Od siebie, od świata znanego, od tego nieznanego, w siebie uciec czasem, głęboko…

Krok za krokiem…

Problem ze spacerem jest taki, i nagle wybudza nas z onej medytacji kroków straszny smród. A tak, Koziolec… znaczy koza męska, no kozioł. Ja pierdziele, jak on potrafi walić, ale no po prostu nie da się, no od razu zwrotka i cofka i tak dalej. Tak śmierdzi, że nie można długo, a on taki piękny… nie no, dość tego spaceru.

Do domu!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.