„Przybyła w końcu.
Dziwne… ale trzymała się od Wyspy z daleka przez dłuższy czas.
Jakby ktoś lub coś ją odganiało, jakby… bo wiecie, jak przyszła, to dziwnie taka zahukana, jakoś jak nieona. Nie ta staruszka z siwymi, długimi, kręcącymi włosami, którą znali, w onych ciuchach może i wilgotnych, ale pachnących płynem do płukania, kolorowych, we wszelakich odcieniach bieli, szarości, niebieskości i zieleni, z plamami czerwieni, tak gdzie niegdzie tak…
Nie ona…
A jednak ona.
Bo przecież włosy wciąż tam były, ale pełne wodorostów i jakieś takie, pokręcone, wszelako zamotane. Gdzieś tam jakaś muszelka, trochę piasku w kulkach splątanych z brązowymi niciami traw… a szaty…
… wszelako szare.
Dziwnie smutne i nijakie.
Jakby to nie była ona… a może jednak ona, tylko coś się jej przytrafiło? Może w końcu coś do niej dotarło i powiedziało parę słów za dużo? Czy przetrwało? Czy trawiły ją wyrzuty sumienia, a może było w tym coś więcej? Może po prostu się zmieniała, z motyla w jakąś tam, no wiecie, ćmę?
Może…
Albo to z wodą coś było nie tak?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zawód wiedźma” – … oj. Pamiętam, znaczy miałam ono pierwsze wydanie z Fabryki Słów, jednak pamiętam larum jakie podniosły „internety” by jednak dalej ciągnąć cykl, bo to pierwsze wydanie nie było wydaniem całego cyklu. Był w tym Zawód Wiedźma, Wiedźma Naczelna i jeszcze chyba Opiekunka… ale u mnie pożarła to pleśń i gomóły jakoweś, wstrętny i koszmarne…
Znaczy pamiętny 2019 rok.
No co… wciąż cierpię, ale…
Olga Gromyko, naukowiec, kochająca szczury autorka, a tak, nawet powstały o tym książki jej autorstwa, szczerze polecam, ofiaruje nam rudowłosą, zawadiacką uczennicę… no wiecie, takiego Potterowego Uniwersytetu. Uczennicę bardzo pracowitą, ale też oczywiście kochliwą, no wiadomo, a co do tego, to… ekhm, kochliwą jeśli chodzi o pewnego… osobnika, który okazuje się być kimś…
Znacznym.
Na wielu poziomach.
Ale najpierw ona, Wolha Redna, bohaterka cyklu Kroniki Belorskie, powalająca swoją niezwykłą umiejętnością pakowania się w każdy problem w odległości, serio tak dnia jazdy koniem? Wozem może półtora? Magiczka, absolwentka już wydziału magii Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa… wysłana zostaje do Dogewy. Do miejsca, o którym naprawdę krążą opowieści.
I to jakie!
Zabawna, właśnie taka swojska, niesamowita opowieść. Genialne tłumaczenie!!! Inne wydanie niż pierwsze – Papierowy Księżyc. Trudno dostępna, ale dla sprytnego, no sami wiecie, może się wam uda!
Bo świetne są…
Każda z nich!
Zima…
Po raz pierwszy śnieg zaobserwowano w tym roku w listopadzie 18go!
Nieźle, co nie. Nagle temperatura ociera się o ono mistyczne zero i już wszystko jakby się naprawiało, ale, ale człowieka nie stać na ogrzewanie. Wciąż myśli i myśli, co wyłączyć, co zlikwidować, koce, skarpety i takie tam. Ale w końcu zaczyna cię dopadać dziwne otępienie, nie zmęczenie, ale taki kompletny brak chęci i sił. Bo wszystko kołuje dookoła tych rąbanych słupków mocy…
Czy o tej pore mogę włączyć ogrzewanie…
Czy jest tanio?
Wystarczająco tanio?
No dobra, człowiek oczywiście jest zdolny pokonać większe zimna i tak dalej, ale jednak nie jest wtedy produktywny. A na siedzenie pod kocami nie mam czasu, nie nadaję się do nieruchomości. W znaczeniu onej własnej nieruchomości. Wkurza mnie to. Muszę się ruszać, coś robić, tworzyć, działać…
A teraz herbata stygnie w mgnieniu oka!
No ale…
Pierwszy śnieg, czy raczej zmrożone, dziwnie styropianowe kuleczki opadły i stopniały. Ot tak. Wiatr wciąż duje, wymyśla nowe piosenki, próbuje z tej strony i tamtej, a potem nagle z tej, z której wieje najrzadziej.
Dziwne to…
Takie zajmowanie się wiatrem, ale tutaj nie da się inaczej.
Tak, to zwykłe miejsce na ziemi, gdzie żyją ludzie i mają problemy jak inni, ale odcięcie, izolacja, morze, ciemność i tak dalej, sprawia, że czuje się tu więcej. Więcej natury. Dociera ona do ciebie dziwnymi, nowymi zmysłami, jakbyć nagle zamontował sobe i barometr… albo coś w ten deseń. Wiesz kiedy zacznie wiać, kiedy przestanie, ból głowy to doskonały wyznacznik.
Ale w ogrodzie wciąż zielono i kolorowo.
Wciąż coś kwitnie, coś szaleje w wymiarze liści…
… a jak już o nich mowa, to za przeproszeniem na tronie siedząc, robiąc to, co ludzie robią, tak jakoś dziwnie coś zaczęłam słyszeć, a może to omam jakowy… No co? Jakby, wiecie, tupot białych myszek, czy coś, wszelakie bieganie… jakby nisseny ikrokoniki ujeżdżały, wyłążę na zewnątrz – tak, podciągnęłam portki – a tam one cięższe o innych, suchawe, ale wciąż w formie, figowe liście.
Kurcze no!
Jak żywe balety odprawiają!!!
A ja miałam nadzieję na coś więcej, chociaż, ciemno, więc może mi się tylko wydawało, że to liście, może suszone havfrue’y gotowały się do ataku, ale jednak… do niczego nie doszło? Zemsta jakowaś…