Pan Tealight i Lunar Road…

„Świat zdawał się mieć gdzieś i gwiazdy i księżyc i planety, blask z nieba… każdy wolał doświetlić się sztucznie… jakby, niedoceniając tego, co mieli… za darmo. Bo przecież światło już wróciło.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Zagadka West Heart” – … nie, no nie, po prostu mi się nie podobało. Wprost szczerze i w pełni przekonań rzeknę, iż ta powieść jest przerostem formy nad treścią, próbą lekkiego gaslightingu i… właściwie, to nie wiem czego jeszcze, ale naprawdę i właśnie i w ogóle… I nie, nie czepiam się tutaj onych wstawek o kryminalistyce w pisarstwie stosowanej. Nie. Kocham Christie czy Holmes’a, więc mi pasowało, przypomnienie jej najbardziej istotnych historii było fajne, choć znajome nadto, jednak… jest w tej niewiekiej książce coś, co odpycha mnie. I to mocno, wyraziście… bardzo… w szczególności, jak sobie przypomniałam, że za to zapłaciłam!

No kurna no!!!

Za ten ból i ceirpienie… którego na początku człek nawet nie poejrzewał, bo acęło się… jakoś… ale potem…

To mogła być dobra powieść. Kryminał przeplatany wstawkami o innych pisarzach… chociaż gdzieś z tyłu łba mi się telepie, że coś takiego ju było i to nie raz, to jednak, wciąż, to mogło być coś, ale zabrakło temu konsekwencji. Wsadzono zbyt wiele jaj w jeden koszyk i na dodatek wszystkie to zbuki…

… kogut się nie wykazał.

A zbronia?

A tak, widzicie, jest w tym zbrodnia, ale kto by się tam tym interesował… zbrodnia w książce nieważną, gdy ranny śmiertelnie czytelnik!!!

Z cyklu przeczytane: „Wypieki defensywne” – … oj, ale to była zabawa. Taka jak właściwie zawsze z tą autorką. Bo jakoś jeszcze nie trafiłam na jej kiepską książkę. Za to zawsze jęczę, iż co jak co, ale te jej powieści są zwyczajnie za krótkie. Z drugiej strony jest w tym pewien styl, mocne miksowanie, sprasowanie motywów, bohaterów i świata… tym raem ammy ocynienia z magicznym miejscem, tymi, co to potrafią magią władać i tymi, co by chcieli oraz…

Ona… czternastolatka, którą lubi Zakwas. Tak, zakwas przez duże ZAK! I WAS też właściwie. Pozbawiona roziców, ale za to posiadająca kochającą ciotkę i pasję… jednak nieświadomą tego, że jej miejsce jest gdzie indziej… tam, w świecie dorosłych. Tam, na barykadach, tam w inności, niepokoju… w świecie, do którego nie powinna jeszcze należeć, ale jenak, wsystko się mienia, ość nagle… nagle z piekarnianej samotni, ciepła i bezpieczeństwa pieca, rozmowy z bułeczkami trafia w intrygi tych, co to władzę mają, i musi sobie poradzić.

Bo co innego może robić…

Musi…

Warto. Bo choć jedni powiedzą, że to tylko bajka, to jednak, wierzcie mi, nawet dorosłość onych bajek potrzebuje…

… trust me!

Mam dom…

Czekałam na niego wiele lat, może i zbyt wiele. Przymuszano mnie przez lata, by inne miejsca zwać swoim domem. By je nazywać, by je czcić i być wdzięczną… nienawidziłam tego. Czułam się oszukana. Be przeszłości, z wątpliwą przyszłością. A teraz mam swój dom. I jest on piękny, może i dla wielu prosty i zwyczajny, ale dla mnie to cholerny pałac… z łazienką i widokiem… Widokiem tak niesamowitym. Widokiem lepszym, niż rąbane telewizje wszelakie.

Po prostu…

I tak, dom jest czymś, co trzma mnie tutaj. Trzyma i pozwala patrzeć na ono morze, na linię drzew i dachy, na wybrzeże i pole… pozwala patrzeć, wyrywać chwasty w ogróku, ale też doskonale wiem, iż jest to miejsce, które mnie więzi. W dość dziwnej definicji, ale jednak, więzi… i teraz już wiem, że gdybym miała taki dom od zawsze, mogłabym się… nie, nie ja… i tak bym się ruszyła. I tak… bo wciąż coś mnie pędzi, coś mnie gna, coś mnie zwyczajnie pcha ku innemu i nowemu.

Coś…

Czy ja sama?

Nie wiem… czasem wydaje mi się, że jestem tutaj już za ługo… po raz kolejny patrzę na one święta, które nie są świętami. Które tutaj trwają od czwartku do poniedziałku. Często dla wielu prawie dwa tygodnie.

Takie tam wakacje, wiecie.

Ale tym razem, mimo zapowiadanych deszczów, prognozy się nie sprawdziły, nie sprawdziły się temperatury i słoneczne dni… właściwie nic się nie spełniło. Turyścizna się zjechała. Na ulicy samochodów, jak kurna na Marszałkowskiej, wiecie… oczywiście, że przesadzam, ale ino w swojej definicji…

No i się zjechali…

I marzli.

Sklepy są otwarte, ale tylko niektóre. Właściwie… to mniej tych sklepów ni rok temu. Wiele miejsc zniknęło, niewiele się objawiło. Niektórych nawet nie zdążyłam zobaczyć dokładniej, jakoś tak się do nich przyzwyczaić… jakoś tak… wsio się sypie. Może i mamy ono solar maximum, ale jakoś tak… człowiek dziwnie pozbawiony energii. Jakoś tak wciąż nazbyt jasno, nazbyt ciemno, nazbyt wszystko.

Ludzie może i myśleli, że się zabawią, ale ino snują się po ulicach jak jakieś zombie, za to mieszkańcy latają z kosiarkami, ale jakoś tak, bardzo mocno niebyt. Się znaczy, może i im się nie chce? Może i jednak każdy odczuwa ono zmęczenie. Dziwne zmęczenie, męczące, pozbawiające sił.

Wielkanoc to tutaj wakacje, sprzątanie w ogrodzie i takie tam…

Żadne religijności.

Ino te jajek zbieranie dla niektórych…

… spacery, oczywiście, musowo… sprawdzić jak bardzo zniszczyli znowu lasy, jak ścięli zbyt wiele, przycięli aż nadto… rozjeździli ściółkę nim ona zdążyła rodzić: zawilce i kokorycze, przylaszczki i wszelakie trawki. Niby są, ale tak ich niewiele… przeważają wciąż one bure, zmęczone zeszłoroczne liście, jakby ziemia nie chciała już tworzyć nowej gleby, jakby była nimi nasycona.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.