„Ale jak one haftowały…
… na odległość, gęstość, obszerność, różnorodność, lepkość i wzornictwo, które imało się czasów i sztukmistrzów zaprzeszłych… Tych, który nie oddawali swoich sekretów za nic, którzy nie zdradzali tajemnic.
Za łatwo.
A czasem i nigdy.
One też takie były. Zamknięte nie tylko w onych swoich workach, z których wystawały ino palce, czubki stóp, czasem, no i te oczy… tak, oczy oblepione czarniawą glinką, którą dobiły okruszkami kryształków i ziołowych kulek, które, gdy tylko odpadały rozrzucały dookoła nie tylko zapach, ale i dziwne, właściwie nie do końca widzialne zarodniki. Ale Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane wiedziała i widziała je. Czuła, gdy nie widziała… miała świadomość, ale też nie mogła tak po prostu powiedzieć nie. Las ich potrzebował. Oni ich potrzebowali…
… choć nikt by tego nie przyznał.
Nikt.
Jednak cena mogła być za wysoka…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
A co udało mi się wydusić z prezentów?
No też i książki…
W końcu, jak to bez książek?
Ciepło…
Tak naprawdę ciepło było ju w okolicach 5 stopni, ale prawie 10? Na przełomie grudnia i stycznia. Świat powariował. Gdzie one imy z presłości. One zimy ze śniegiem, który zaczynał się w okolicach listopada, gdy jesień była prawdziwa i złota, no i jescze te zaspy, one zakopanie, ten spokój, prawda odpoczynku. Świat zezwalający aurą na uspokojenie się, wyciszenie… ucieczkę od wszystkiego, zamknięcie się w sobie, czy też w onej rodzinności? Jak kto miał, wolał, musiał…
Pamiętam to.
Nawet ciemność wtedy była jakaś taka inna. Dłuższa i głębsza. ezwalała jakoś tak na zamknięcie oczu i po prostu… niemyślenie zbyt wielkie. Ziemi na odpocynek, robalom na względne wymarznięcie i tak dalej… tak było. Tak już nie jest, od dawna, zbyt dawna i to wszystko mnie niszczy. Bo potrzebuję zimna. Ja… ona dziwaczna jednostka zamknięta pod dachem, w żółtej chatce na górce kryształowej… chociaż, chyba wymienimy ją na trawiastą, serio… może i w przyszłym roku?
Patrząc na statki, które znowu ustawiły się po naszej stronie i chyba nieźle tam sobie imprezują, tudzież tylko odpoczywają, bo wiatry się wyciszyły na święta, więc nie mają innej wymówki… cóż… nie wiem, nie rozumiem tej pogody, onego pędu, który mnie nie opuszcza, siły sprawczo-naprawczej.
I tak dalej…
… dalej…
I ten zapach…
W powietru unosi się dziwna woń, chemicna prawie. Nienajoma, ale też i znajoma. Gdzieś na krańcach onego śmieciowego może i DNA jest wiadomość o tym czym to jest, skąd pochodzi i co zwiastuje, ale chyba boję się ją otworzyć. Bo ten zapach, czy też smrodek, jakoś tak odpycha. Sprawia, iż nie chcę wyjść, a potrzebuję…
Ja muszę…
Ale się nie da…
… zapach dusi, niepokoi, niesie ze sobą dziwne ostrzeżenia… coś w stylu dżumy zmieszanej z biologicznym rażeniem i wiekuistym zesmuceniem. I jeszcze jest w nim coś więcej. Coś mroczniejszego od mroczności, którą kocham i bez której nieegystuję. Coś więcej… bardziej, mocniej. Silniej…
Aż człek chce się schować, ale temperatura mu nie powala, bo ciepło oznacza pracę. Szczególnie w ogrodzie, szczególnie na zewnątrz, dookoła domu, sprzątanie, porządkowanie i wszelakie układanki… znajdowanie miejsca, odrzucanie go, zmienianie… wszelkie przemieszczanie.
Pomieszanie.
Dziwny to czas.
Nie powinien takim być…