„Czasem człowiek ma rodzinę bardzo oczywistą.
Natrętną nawet…
… upierdliwą, chociaż czasem i pomocną… a innym czasem ona rodzina to coś bardziej na papierze, coś, co się dziwuje, jak dostaje spadek, albo nawet urażone twierdzi, że okay, kasę weźmie łaskawie bardzo, dziękujcie mu wsyscy, ale nie śmieci… a czasem ona rodzina nie głosi wszem i wobec o wspólnocie krwi, ino jest czymś tylko li namacalnym. Czymś wybranym. Czymś ustanowionym powyżej, mocniej i bardziej… bo jakby pozbawieni onego pokrewieństwa krzywego nosa czy wczesnego łysienia, są ponad to, ale i po tym, więc muszą się bardziej napracować…
Ale są rodziną.
Wiedzą o tym…
Rodziną, którą połączyło miejsce i czas, wspólne zniewolenia żywieniowe, czy też… ich brak. Wiadomo, jakieś podobieństwa, ale i całe więcej różnic. Dlatego pojawienie się Wodnego Brata nikogo nie zaskoczyło, w końcu, po pierwse mógł mieć fantastów za rodziców, którym odpierdoliło w kwesti imienia, a po drugie, no i na lądzie wodę lubi, więc… kochali nawet…
Dlaczego nie?
Ale po pewnym czasie, gdy nikt się nie zgłosił, gdy nikt go nie zaanektował, tudzież on ku nikomu się nie wychylił, zaczęli narzekać na porozlewaną wodę, te rybki w kubku do kawy, węgorze w wannie, w umywalce strusia morskiego, nazbyt gadatliwego i kochającego plotki i frytki z papieru toaletowego… i zrobiło się mało przyjemnie. Bo Brat był miły, a że mokry, w końcu woda to życie, co miał na to poradzić?
… więc zbudowali bajorko, tam na lewo od winorośli i chatkę mu przy nim postawili… i zaczęli się widywać coraz mniej, aż w końcu…
Zapomnieli o sobie.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Echo” – … kur… No i co mam napisać o tej powieści, która mnie wciągnęła, przeciągnęła pod kilem, sprawiła, że na pewno już nigdy, nigdy nigdy nie pojaę w góry, a dodatkowo szalejący sztorm, od kilku dni jeszcze wzmocnił wszystko i jakoś, nie mogę z niej wyjść!
To cudowne, ale i zniewalające uczucie i przyznać należy, iż dawno go nie odczuwałam. Brakowało mi tego opętania przez kartki i czyjś świat. Inne historie niż moje własne lub im podobne, coś nieznajomego całkowicie dla mnie… bo chociaż kocham zimno, to jednak wysokość to dla mnie wyzwanie często nie do pokonania.
Często? Zawsze, czasem…
Dwóch facetów i pasja jednego, która ich częściowo rozdziela. Są razem, ale jakoś tak, nie do końca… gdy jeden wkraca na ściekę, z której wraca raem górą, a bez znajomego, coś się między nimi spuje, coś też rodzi… Czy można być opętanym przez górę? Wielu mieszkających w Alpach tak twierdzi… czy można być zniewolonym przez przyrodę? Cóż, to wiem nawet ja, racej nisoka… Ale… W tej powieści jest coś więcej ni ino ona ponadnaturalność, niepewność, ono bycie, osobowości świetnie nakreślone, miejsca wspaniale opisane, które Google wyrzuci wam od rau… jest przede wszystkim intrgujące rozważanie na temat piękna. Piękna świata i człowieka. Jak bardzo jesteśmy zakochani ino w zewnętrzności? Jak bardzo potrzebujemy onej skorupy, a jak mało często wiemy o tym, kogo kochamy… O wnętrzu często zapomnianym, zakurzonym, a jednak… Oto też i opowieść o demonach z przeszłości, które nigdy nas nie opuszczają i samotności… pośród wijących wichrów.
Niesamowita, psychologicna, a jednocześnie pełna pasji wspinaczkowej!
A na zewnątrz wieje i wieje…
Na przemian deszcz i śnieżne wspomnienia, które uderzają w ściany i szyby, ale na ziemi zostawiają ino mokre plamy… jeszcze więcej onej wody i więcej, ale też i dziwne, szorstkie, suche powietrze, które wdziera się w płuca mimo onej całej wilgoci. Pola pełne małych jezior i stawów. Kałuże większe niż definicje prewidują, a może ino lustra upuszczone prze niebiańskie legiony, które postanowiły sprawdzić, co tam po sukienkami mają… tak naprawdę…
Z jednej strony Wyspy fale, z drugiej ino lekko pomarszczone morze…
Ale wiatr zdaje się być wszędzie.
Unosi to, co może i porusza tym, czego przenieść nie może. Czasem słychać, nawet tutaj, u mnie, na wzgórzu, ten śpiew masztów, chociaż u nas w porcie ich nie ma… ale słychać je i nie możesz być pewnym czy to nasze maszty, czy jakieś z przeszłości czy przyszłości… a może tylko z innego miejsca na świecie?
Jęczący zaśpiew…
Nastał luty i wsystko jest… smocze. Smoczy rok, smocze łuski na oczach niektórych, smocze pomysły i żądza złota… Skarbce pełne tego, co sobie każy uskładał, ale też i one puste, jęcące za zawartością, jakąkolwiek…
… pragnące wypełnienia…
Na szybie może ostatnia, taka perfekcyjna, śnieżna gwiazdka… płatek nadziei… nadziei na inną zimę, może lepszą, normalniejszą, może chocciaż bariej zimową… chociaż, przecież nie było tak źle, czyż nie? Przecież był i śnieg i mróz… przez chwilę, ale był jednak. Był… nie możesz powiedzieć, że nie.
Nie możesz.
Woda wszędzie, dziwna destabilizacja w rejonach balansu żywiołów, ale przecież tak niedaleko inna wyspa płonie, fale lawy tańczą w powietrzu, niczym demony w końcu uwięione, które aczerpują onego wrzącego powietrza krzycząc: jesteśmy w domu! Znowu w domu… bo to ich czas, ich miejsce… Taki to dziwny czas pomiędzy zimą a wiosną, gdy człowiek naprawdę cudownie bajki plecie…
Ale czy aby na pewno bajki?
I czy to on plecie, czy natura?
Ech, siedzenie na Wyspie naprawdę sprawia, że w artyźmie można zatonąć. W tym okresie powstają najlepsze obrazy, rzeźby, ceramiczne dziwy i opowieści, myśli i sny najbujniejsze oraz marzenia… oj tak, marzenia… i dłubanki i rzezanki i jeszcze lutowania, i szklane dmuchańce…
Oto czas pomiędzy, w którym wsystko i nic zdarzyć się może.
I w którym czyta i pisze się najlepiej.