„No miał szczęście, miał, właściwie, to cała jego rodzina miała, problem w tym, iż prosperującą filmę, którą niegdyś wygrał w zamian za kościany guzik jego pradziadek, a potem umarł… znaczy zaraz po, więc chcieli go wykiwać, ale, że szczęśliwy, to przed grą zakochał się i od razu ożenił, o czym nie wiedzieli, więc była spadkobierczyni, a i jednocześnie kucharka, która wsio słyszała, no i wiecie… się sprawy szczęśliwie rozwiązały i rodzina rosła, ale tak właśnie szczęśliwie… znaczy, zależy z czyjego punktu widzenia, wiecie, ono szczęście. Bo raz było całkiem jasne, a czasem… czasem gubiło się chusteczkę i nie dostawało kataru, a ona chusteczka okazywała się być nosicielką zarazy, i zaraza ona omijała byłego jej posiadacza, ale dopadała na całego wszystkich jego znajomych, dobrych, ale jednak zaraz pojawiali się nowi, więc…
Czym jest szczęście?
Apostrofem ino… tak uważał.
Ono szczęście rodzinne w tej familii zawsze miało kulawą nogę, niedobrane buty, problemy z kręgosłupem, o głowie nie mówiąc ślepe na jedno oko i tak dalej, możnaby wymieniać, ale jednak, jakoś tak, po bólach i cierpieniach, zawsze wychodziło na ich stronę… zawsze, nawet obite, ze sztuczną szczęką, ale zawsze znajdował się pajac jakiś, który raczył ich onym znienawidzonym tekstem, które w końcu przybrali za motto: bo wy to szczęście macie… nikt nie widział pracy, nie baczył na siniaki i atrucia…
Nikt!
Ino efekt końcowy… widok z okna, miejsce nienarodzenia… opuszczone story, zagubione testamenty, nosz gorzej być mogło, nosz miliony są, a że spłacić trzeba, a że nerwy już zjaały się same nie bacząc na nich…
Nie ważne to!
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Lustrzana kraina” – … hmm… ten pocątek, ta narracja… a okładka tak mnie odpychała. Ona niepewność, ciągłe kręcenie… a już myślałam, że to po prostu kolejna książka z cyklu: wracam do miasteczka, gdzie się urodziłam a tam zonk… albo duch, albo trzy…
A tutaj, coś więcej, coś…
Jest ona mroczność, dziwnie się nienarzucająca, ale obecna, tęsknota jakowaś, jest… Ta książka po prostu tak umiejętnie człowiekiem mami, zwyczajnie wkręca się wam w głowę i nie potraficie jej już odłożyć, chociaż chcecie, bo przecież… no precież… tyle trzeba przemyśleć, tak wiele jest niedopowiedzeń na początku, tak bardzo niesamowicie się zaczyna… i trwa…
Naprawdę niezła powieść, kto by pomyślał… a tyle przeleżała u mnie, chociaż miałam po nią sięgnąć od razu, miałam a jednak… kurcze, warto.
Z cyklu przeczytane: „Epoka mitu” – … oj. No po porstu, to jest Sullivan. To jest opowieść, taka kompletnie fantasy, taka baśniowa, mityczna, przygodowa, pełna postaci, o których wielu zapomniało, wielu nie pamięta…
I pełna humoru.
Dodatkowo piękne wydanie, niezłe tłumaczenie, kolejny tom chyba już w zapowiedziach, a może i dostępny? Nie wiem… ale wiem, że ci, którzy tęsknią za onym opowiadaniem o światach, mieszaniem mitów, znanych i nieznanych z wyobraźnią, po prostu… sięgną po tę powieść, bo to i znany autor i… ech, ta cała reszta. Okładka, opis, lekko tchnący Wikingami, chociaż zaraz włazi w kadr Persefona… no wiadomo, to fantasy, tutaj jakby wsio jest dozwolone…
I niesamowicie piękne.
Z cyklu przeczytane: „Mój przyjaciel, Kaligula” – … musiałam. Może i Piekara jest taki, a nie inny, znaczy, no jest jaki jest jednym się podoba, innym znowu nie… jedni kompletnie go nie uznają, inni znowu…
… czekają na coś nowego.
Jednak są pewne jego powieści, które musiałam odzyskać i tak, oczywiście, iż są specyficzne, ale jest w nich też coś… coś niesamowitego. Coś niegrzecznie intrygującego. Coś… ono coś, dla czego wracam do tych słów i wszelakości. Postaci, tym razem z przeszłości intrygującej, która znana jest wszystkim, no wiecie, przymus nauczania i tyle… jakoś mitologii słowiańskiej nam nie dawali… po kryjomu się człowiek uczył, ale, to inny temat i na to pomaga Jabłoński, inny autor LOL. Azaliż…
… więc tak, to jedna z książek, które chciałam mieć z powrotem.
Z cyklu przeczytane: „Alice’s Adventures in Wonderland” – … zastanawiam się… tak jakoś, no zastanawiam się, czy wszyscy unają Alicję za klasykę? Czy mają ulubione tłumaczenie? Bo ja na przykład jaram się wszystkimi polskimi, chcę je mieć, zebrać i bawić się słowami onej opowieści, czy raczej onych opowieści… ale sama historia, jak to jest, że jednych Alicja urzekła, a inni tylko Piotruś Pan czy Mały Książe?
Bo ja nienawidzę Pinokia.
Serio, wciąż.
A to cudo dostałam jakiś czas temu i jest zwyczajnie przepiękne.
Z cyklu przeczytane: „The secret garden” – … wstyd? Przyznać się wstyd, że nie czytałam, czy raczej robiłam podejście, ale jakoś tak mi nie wyszło. Był nawet film chyba, ale w oglądactwie nie jestem dobra, więc… no nie wiem. Ta jest zwyczajnie piękna. Taka… pierwotnie czarująca czytelnika. I to nie tylko oprawą graficzną… ta powieść, okay, na pewno, nie jest dla każdego i jak z Alicją jeni wolą to inni pomidorową z ryżem… a ja bez niczego i co teraz?
LOL
Tajemniczy ogród, oj chcę…
Z cyklu przeczytane: „The Boy, The Mole, The Fox and The Horse” – … hmmm… z czasem zauważam, iż sięgam ostatnio nie tylko po powieści la dorosłych, ale i te bardziej graficne, piękne, niesamowicie baśniowe, kreskowe, kształtne, cudowne, jakieś takie, do kontemplowania, do przemyślenia… książki, które chcą chyba byż nowym Puchatkiem, no popatrzcie na tę kreskę…
A opowieść w niej… istnieje, jak najbardziej, choć słów niewiele, ale jest. O przyjaźni, inności, byciu… bardziej nowoczesna, ale na pewno nie lekka. Jak się dowiedziałam sławna, film też jest… ale wiecie, ja to pod kamieniem na kamieniu żyję, więc opóźnienia mam we wszystkim, no i… jakoś mi z tym dobrze.
Z czytaniem książek z obrazkami te mi dobrze.
No więc… pojechaliśmy na wycieczkę… na całe 10 dni, wiem szokers, ludzie wybywają na dłużej, ale ja, ja jestem dziwna przecież. I oczywiście znowu wylądowałam w Fjallbace i wiecie co, chciałabym tam wrócić… tylko jak zabrać ze sobą dom? Żadna ze mnie Dorotka i nie chodzę w cudzych butach…
No ale… podróż była deszczowa i to tak mega, że widziałam jak deszcz idzie szosą… po prostu kroczy niczym tafle szklanej ruchliwości… mglistości i walenia. Mocno to było przerażające, ale co zrobić. Na szczęście człek uważny, ale co do innych, to wiecie, raczej nie można na to liczyć. W Goteborgu oczywiście przystanek i jakoś nam zeszło ponad 2 godziny łażenia. Ja nie wiem co z tym czasem, ale tak mu się łatwo przesmyknąć prez palce i stopy i butowe podeszwy… ale domek już na nas czekał, nie żeby był na ptasiej girce, ale jednak, wiecie, wsio możliwe.
Nawet go posprzątali i chyba coś wyczyścili, bo jakoś tak…
Kurcze, jak tam przyjeżdżam, to wiem jakoś tak, że go chcę. Mieć dla siebie na zawsze najlepiej i to za darmo. LOL A nie, że ino wynajem, chcę na dłużej, ale co z domem. No nie rozwoi się człowiek, a roślinki ma i jakoś tak Wyspę też… gdyby się Wyspę dało przyciągnąć tutaj… bliżej chociaż, a nie te 500km…
… ponad.
I tak po prawdzie, cała droga to był descz i słońce, potem ulewa i postój na siku, i w końcu, jakoś tak, nawet zachodu nie widzieliśmy, zamarudziliśmy tym razem, ale dzięki temu było inaczej… i mogło być inaczej następnego dnia.
A nie tak co roku to samo, naczy jest to samo, ale wiecie… nie do końca.
A w nocy…
W nocy chyba też kropiło i chociaż prognoza była mroczna dość, co akurat dla mnie tam niezbyt ważne, to oczywiście przez cały tyzień kurcze ciepło, blech, no i słonko, ech, no i jeszcze ta zieleń, ja piernice, a tak człek jesieni chciał… ale, co tam, biorę to… więc zasypiam, budzę się świtem bladym, słucham gęsi, które mniej latały, ale może to przez oną wodę, która tym razem w zbiornikach była w ilości a zaskakującej jak na ten czas w roku… nigdy chyba jescze nie było jej aż tyle…
I choć las znowu wycięli, podcięli, ale cóż, to Szwecja…
Ech…
Wron brak.
No ale… leżę sobie i czekam na Chowańca wpatrzona w czerwień domu na przeciwko i kurcze, dobrze mi… to zapamiętam na długo, że dobrze mi było przez ten ułamek chwili, dziwnie. Może to otumanienie po lekach, no ale… a potem… w drogę. No co… w Vitlycke jakby co, to film w muzeum naprawili, idźcie popatrzeć w sufit, bo warto! I leży się fajnie też. No i w ogóle… jakoś tak, potem… chyba musiałam do wody. Ciepło było, ale wietrznie, więc Hambugsund, na wyspę i tam… nawet nie było onych wielkich parzących meduz i znaleźliśmy nowe miejsce do kąpieli…
Nosz piękne.
Człowiek siedzi w solance, bo przy onych upałach woda tutaj to jakby już trochę roztwór nasycony, i się patrzy… a tam błękit i niebieskości odcienie i skały w oddali, na niektórych niewielkie latarnie… i czystość i kamienność znane niby a jednak nowe, tych jeszcze nie macał i kurcze, żadnych muszeli? No wiecie co, zgroza! Zauważyłam, iż większa solność przekłada się na mniejszą ilość żywiątek w wodzie…
Niby to dobrze, ale nie ma muszeli!
A woa jak zupa… presolona…
I w oddali łódka, gdzieś ludzie w kurtkach, bo wiatr pizga, ale nie tutaj, nie w tym skał załamaniu… nie tu… wyleźć z wody i na spacer po znanym i nieznanym, bo tu wciąż natura włada i wsio się zmienia, ciągle…