„Tiaaaa…
… pojawiali się i oni, a że jakoś tak, zwyczajnie i po prostu, ostatnio mieszkańcom Białego Domostwa się zebrało na chemię… susza jakoś im padała na okręgi myślowe, więc zwyczajnie mniej lub bardziej, erotycznie czy etycznie, jakoś tak, wolno i szybko… chcieli poeksperymentować, a ci dziwni osobnicy z onego genu, ech, było w nich tyle pomieszania i poplątania i byli tak bardzo dostępni, więc…
Gdyby go wyekstraktować, mogłoby być zabawniej przecież, po co to marnować… szczególnie pośród onej suszy, może i do tańców błagalnych o deszcz by się to zdało, może i pomogłoby w kiełkowaniu myśli o ochoczych rąk ku sprzątaniu ziemi, tej ziemi, a może i więcej, powstałby człowiek, osobnik dwunogi, który myśli i pragnie, kocha i niezwykle pogodnie podchodi do codzienności, a może i…
Coś więcej?
Coś…
W końcu gdy tak leżeli na plaży, gdy kąpali sie w solance, ich myśli uciekały, jakoś tak od nich odchodziły, mózgi właściwie nie działały, więc może i możnaby to jakoś wykorzystać, jakoś tak przekształcić, połączyć z krewetkowym i pszczelim DNA, modyfikować i ofiarować codzienności coś…
Innego.
Zabawnego?
I kompletnie niepotrzebnego… bo przecież zwykle tak to się kończyło, czyż nie? Pomysły były, a potem ich wyniki sprawiały, że nic się nie zmieniało, albo zmieniało ino dla niewielu, onych bogatych… jak zawsze. Ale może nie tym razem? W końcu mieli czas, mieli materiał, mogli…
Ale ta susza…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zanim przyjdzie potop” – … ech… Żeby nie było, naal uwaam, że Redondo, to jedna z najlepszych autorek tej epoki, ale ta powieść… jakoś tak powinnam była przemyśleć to wszystko jeśli wydało to Wydawnictwo Kobiece… No wiecie, musiała w tym być miłość, a ja jakoś tak, wolę samą zbronię i magię i ono dziwne widzenie. Te przeczucia, ponadnaturalność, a tutaj jej tak niewiele.
Nie że wcale, ale jednak, jak dla mnie, za mało…
Opowieść jest intrygująca, wciąga, ale potem jakoś tak się rozłazi i już wiecie jak się skończy, po prostu wiecie. Nie da się przecież inaczej. Wystarcy połączyć kropki… wystarczy… ono ciągłe zamotanie, śledzenie, monotonia, nie do końca zrozumiałe postępki, czekanie, krok za krokiem, dobrze, że autorka chociaż dodała fajne wątki poboczne, bo bym przysnęła, a i tak wątek miłosny jakoś tak mnie… nie wiem, w przypadku takiej opowieści…
… rozbił…
W końcu…
Choć z drugiej strony, ona nadzieja, no nie wiem… Nie zrozumcie mnie źle, powieść jest dobra, ale nie dorównuje trylogii.
Z cyklu przeczytane: „Godzina wiedźm” – … aj. No tak, nie ma to jak wsazić kult, krew, facetów z wieloma żonami, od razu mnie macie. Po wszystkich moich badaniach FLDS, sprawie Jeffsa, ten temat zawsze na mnie działa przyciągająco. Bo w końcu roumiem. Rozumiem, że wychowani w pewnych ramach pozostaniemy w nich czasem na zawsze. A casem, jeśli mamy w sobie dość siły staniemy okoniem…
Jak ja…
A czasem mieszkamy w miejscu, gdzie włada Ojciec i Prorok z wieloma żonami, krew jest błogosławieństwem i przekleństwem, a tajemnice się piętrzą, szczególnie, jeśli jesteście bardzo młodą kobietą, której matka… no cóż, powiedzmy sobie szcerze, iż bardzo nabroiła. Wtedy ciągnie was do Czarnolasu.
I wiedźm, do zrozumienia, dlaczego Matka i Ojciec nie władają razem, dlaczego ona jest przeklętą, a jej wiedźmy, złem.
I czy są nim na pewno…
Okay, zakończenie nie przyniosło mi ulgi, wyjaśnienia i tak dalej. Wprost przeciwnie. Wiem, wygląda jak coś dla ciągu dalszego, ale czuję się trochę niespełniona, bo to wszystko wcale nie doprowadziło do pojawienia się jakiegoś dobra na tym świecie. Ono wielożeństwo, niewinność wykorzystywana, która winna być oskarżona i ukarana, a nie jest… Prawda nie do końca wychodzi na jaw, a przeszłość… cóż, wciąż jest tajemnicą, więc… czy będzie ciąg dalszy?
Czy nie?
Nie jest źle, no i ta okłaka. Tak, wybrałam ją z powodu okładki, opisu i obniżonej ceny… cóż, nie jest tragicznie, ale też… wiele jej brakuje. I główna bohaterka… więcznam jej za dojrzałość, za brak onych dziecinnych miłosnych uniesień, ale też jej kompletnie nie rozumiem.
… więc, dla zwolenników…
Z cyklu przeczytane: „Żmijątko” – … oj nie. Ale to nie może być koniec… Czy jest? Ona miniatura, którą pożarłam w godzinę niedzielnego wieczora ma być wszystkim. Końcem? Więcej nie będzie? Trylogia i tyle?
Nie zgadzam się!!! Tu wstawcie sobie Shreka wpadającego do kościoła…
Trylogia stworzona przez Maciewicz jest niesamowita. Piękna. Książki są piękne, okładki czarują, ale słowa, kurcze, te słowa, ten język, ona magia, prawdziwość… to wszystko, chcę więcej. Chcę czegoś większego!!! Od tej autorki. Zwyczajnie. Domagam się bezczelnie i tyle. Bo taka umiejętność nie może się zmarnować i wiedza…
A nasza bohaterka, cóż, zapomniała. Zapomniała, iż żyła, a to oznacza, że pozostawiła za sobą i błędy i trupy, a to może się zemścić. Zapomniała, że kocha i ma rodzinę, luzi, na których zależy jej i którym zależy na niej… i nagle… wszystko to w nią uderza. Spektakularnie. Udowadniając jej, że może nie jest tak mocna jak myślała, może cała ta nauka ma się na nic…
Może…
Cala trylogię warto, a nawet przeczytać TRZEBA!!!
Popadało, poświeciło…
Ludzie przetoczyli się przez Wyspę w tą i tamtą stronę, coś zobaczyli, doznali oświecenia, że więcej nie ma i potem… wrócili do siebie. I już. Tak to bywa, czyż nie? Odznaczamy miejsca na ziemi odwiedzone i co z tego mamy. Znaczy wróć, nie ja, bo jakoś tak, zwyczajnie, nie odznaczam miejsc… czerpię z nich coś wciąż, coś mi te miejsca zrobiły, jakoś mnie naznaczyły…
Czegoś nauczyły.
Jakoś tak…
Na przykład wszelakie wynajmowane miejsca, począwszy od najmniejszego namiotu, w którym jakoś się zmieściliśmy, po te domy, które dane nam był wynajmować… wszystkie mnie czegoś nauczyły… Na przykład tego, by nie bać się drewna. By mieć miejsce, uświadomiły mi, że tak, naprawdę nienawidzę panicznie szaf i nie chcę ich mieć, jakoś tak nigdy, niby to wiedziałam, ale…
I że kocham przestrzeń, a klitki są klaustrofobiczne.
I jeszcze wyrzucania…
Jakoś tak… i jeszcze, że w mieście nie mogę, najwyżej na chwilę, ale nie dłużej. Nie dłużej. Nigdy. Jakby każde miejsce było próbą i lekcją, a jednocześnie i pewnego rodzaju dowodem na to, że tak, poradzę sobie wszędzie, ale serio mam już dosyć próbowania. Po prostu dosyć… za stara na to jestem.
Tego chcę i już!
Dziwne to ucucie, tak wiedzieć czego się nie chce…
Parność i deszcz, ciepło i słońce za chmurami…
Chwasty to jedyne co zdaje się mieć moc przetrwania.
Ale… przecież nie było aż tak wrząco! Nie tak, jak rok temu. Nie tak. Ale jednak, strasnie i dziwnie poprzez oną suszę ciągłą, trwającą właściwie od niezimowej zimy… i oną suchość, która z jednej strony jest dla mnie cudowną, bo przecież wilgoć mnie kiedyś przez lata męczyła, ale jednak… zbyt wiele jednego, to wciąż zbyt wiele.
I takie suchości by były tutaj…
Ech.
No ale… popadało, ludzie się cieszą, lub nie, jedni upadają, inni się podnoszą. Ci, co mieli w sobie nadmiar ideologii i ideałów, może polegną, a może jednak uda się im podnieść… jak Marken. Niezwykła inicjatywa, cudowne warzywa i owoce, zioła, a jednak przez brak wody z nieba, wiadomo, stres, wkurw, nicość… wiadomo, rolnictwo to być albo nie być, a ci, co w ekologię wierzą, wiadomo, mają przegibane.
Oj mają.
Pewno, lepiej z Chin te fasolki sprowadzać… nigdy nie zrozumię onej logiki… ale, czy tu wciąż jest jeszcze jakoważ logika?
Ten świat jest porąbany… wszędzie, więc a co nam te wyjazdy, jak wszędzie tak samo? No na co? Nie wiem… ale chcę gdzieś…