Pan Tealight i Problem z dostawą…

„Ostatnio Śpiące Królewny… a tak, Pan Tealight w końcu skompletował sobie cały zestaw, zawsze chciał mieć je wszystkie, niczym figurki z jajek niespodzianek… ale wiecie, takie ładnie ubrane, nieobesrane, bezdzietne… zaspane i zasmarkane może, niektóre z misiem, inne z zajączkiem, kołderka, kocyk, a nawet ta z drzewkiem i śpiworkiem…. w tym jedna składana, no i w końcu mu się udało.

Był właściwie z siebie bardzo dumny, ale…

No właśnie… było ale…

Ale występowało w różnych formach i stanach skupienia. Miało swoj obwijki i sreberka, pudełeczka i łapki na muchy, miało własne posiadłości i jachty nawet, odrzutowce i wszelakie dobra inaczej materialne. Miało ubezpieczenia i opłacało dziwne składki, było opadatkowane i zwolnione z niektórych nieprzyjemności, ale… no właśnie, miało też Ale swoje własne ale…

W tym przypadku ale dźwięczało Panu Tealightowi w głowie domagając się jakiejś posiadłości dla onych cudów zmagazynowanych na razie w niewielkim pudełku, niewiele większym od tego na drogie i przestronne buty… pod stołem w kuchni, tam, gdzie malo kto zaglądał, bo Okruszki ostatnio… cóż, właściwie nie tylko ostatnio, nie były w najlepszym humorze.

Podobno nawet ogłosiły stan wojenny, ale kto tam do końca rozumiał ten ich szeleszcząco – kruszący się język…

Ojeblik – mała, ucięta główka jak najbardziej, ale wiecie, z nią też ostatnio się nie można było dogać. Podobno miała jakiś projekt i plany i jeszcze przechoziła jakąś przemianę, czy coś w tym deseniu i rodzaju, więc… no tak, jak zwykle pasja zrodziła problem, w to onaczało lekkie, w porywanych do gwałtownego, podenerwowanie właściciela Sklepiku z Niepotrzebnymi.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Klątwa burzy” – … hmmm… tak właściwie, to przecież mogę, mogę powiedzieć, że tak, lubię. Po prostu. Lubię literaturę, którą prezentują Briggs czy Anrews. Coś fantastycznego, ale lżejszego… i chociaż czasem brakuje mi onej ciężkości fabuły, onego dopisania słów, to jednak, jakoś tak…

No lubię i tyle.

Nie będę się tłumaczyć… to jak przegryzka, albo poprawa humoru, cukierek ukradziony z choinki… po prostu opowieść, którą naprawdę pożera się szybko i karmi się nią w snach. Po prostu. A ta część, to kontynuacja poprzedniej, a jako że ten świat należy poznawać od początku, to wiecie, co napiszę: czytać od pierwszego tomu. Warto mieć, bo do tego się wraca, na poprawę humoru…

Tak zwyczajnie.

Ale, jako że kontynuacja, więc troszkę wiadomo czego się spodziewać, ale w pewnym momencie coś się zmienia, odkształca i nagle, powieść znowu nabiera rozpędu by z hukiem, jak wykle sprawić, iż kilku się posiniaczy, inni zginą, ale czy o nich dbamy… a inni może i się odrodzą, w końcu to fantasy.

Tu wszystko jest możliwe.

A nasza bohaterka ostatnio ustanowiła nowe asady i poznała nowych znajomych, więc… dzieje się!!!

Sucho…

Ale nocą dzieje się ona magia, czy też fizyka raczej, i na aucie pojawia się warstwa wody… czy to dlatego jakoś tak siedząc na trawie, onej zamsonej, dziwnie nieistniejącej, wciąż ma się wrażenie onej wilgoci? Ale przecież trawy nie ma, zamiast niej ona bura brunatność i odmiany sienny…

I katar sienny, zapewne.

Jednak rośliny nie do końca chyba są nakarmione oną rosą, szcególnie, gdy susza nie ustępuje. Ma gdzieś ludzkie zaklinania, świeżo wsadzone sadzonki, wysiane zioła, roślinki, one nasionka, którym nie dane jest wzejść, przemienić się w zieleń kładącą się, gdy wiatr zawieje, ale… przecież i tak nie wieje często. A różnice temperatur powalają. Z jednej strony Wyspy upały, z drugiej, zwyczajnie ciepło, a to już druga połowa czerwca – gdy to piszę… i wciąż nie padało. I tak, jak najbardziej susza, to coś normalnego, ale jednak zapominacie wciąż, iż ta susza ma miejsce wiosną i miała zimą, ciepłą zimą, bezśnieżną… nie latem… lato dopiero nadeszło.

Zapukało i poczuło się zaskoczone.

Bo jakby już tutaj było, ale… wszystko wydaje się być takie jakieś opóźnione… jakoś takie nie na miejscu.

Dziwne.

Wyspa dziwnie milczy…

To czuć.

Oczywiście, że Turyścizna się bawi, jakoś tak niczego nie czując, chociaż może… może jednak coś czują, nadmierną suchość w gardle, oną aurę wyciągającą z każego choćby ostatnią kroplę wilgoci… dotknij skały, a zabierze z ciebie wszystko. Dotknij wody… a tak, sorry, wyłączyliśmy wodospady.

Wiadomo…

Podobnie jak przestawiamy kamienie stojące od tysięcy lat.

Nie wiem jak inni, ale mi się żyje trudno. Z jednej strony wilgoć od zawsze przerażała, z drugiej, jakoś tak, susza, suchość… no tak, poukładałam pewne sprawy, dzięki onej suchości, spaliłam plecy, zmęczyłam mięśnie, nadwyrężyłam stawy, ale… ale wciąż trudno się oddycha. Tak trudno…

A ta wilgoć poranka zdaje się być jakaś taka kwaśna, okrutna!

Zakłamana…

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.