„Żadne z nich nie lubiło ni cyrku ni zoologów, ale jednak…
… jakoś tak, to wszystko dookoła wyglądało ostatnimi czasy mocniej kiczowato, klałnowato nawet i jeszcze na dodatek, za każdym razem coś komuś z trąby, tudzież, zaryczało… coś abębniło, coś jakoś tak… załomotało. Niby rozwolnienie, niby jednak jakieś tam trawienie, ale kogo i czego? Może lepiej nie pytać? Może lepiej jednak się nie interesować? Przecież to wszystko dookoła ostatnio jest dziwnie coraz bardziej obce…
Coraz bardziej nieznajome.
Coraz bardziej…
Pan Tealight wiedział, iż świat się zmienia, w końcu tak go zaprogramowali. Taki był od zawsze, ale te ostatnie zmiany i nowinki były tak głupie, że nie chciał nawet o nich słyszeć, więc najął Tresera Zwierzyny Wszelakiej, by jakoś tak sobie potresować pchły i ziemiórki. Akurat się pojawiły, nie wiadomo skąd… więc czemu nie, trzeba skorzystać, zawsze o tym marzył, chyba… W końcu taki cyrk to ciekawa sprawa, chociaż okulary trzeba mieć, albo i lupę, czy coś w ten deseń.
Wiecie, taki cyrk, robaczy…
Robaczywy?
Chociaż, tak z drugiej strony, jak i tresera ledwo co ledwo widać… to jest to wszystko problematyczne. Nawet jeśli mają siedzieć tylko w jednym miejscu, na jednym kafelku kuchni, to jakoś tak ostatnio wszyscy głodni…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Ciemność pojawia się gdzieś po 22giej… a czasem nawet później.
Prawdziwej nocy już nie ma, a to coś, co za noc się uznaje, trwa jakieś 5 godzin… i męczy.
Jak susza.
Oto codzienność, czy też raczej conocność… dziwny zapach za dnia, lekkie ochłodzenie nocy, ale wciąż, mocne, ciężkie opary rzepakowe, dziwnie przebijające się przez jakiś morski zaduch, czasem wodorostami ajezie, czasem gównem z pola, no wiecie, sama natura, nie żeby coś…
… pierdzinka jak malinka!
Bzdzinka czy co?
Oj, tak mi dzieciństwem zaleciało… w końcu smroek rzepaku coś stałego w ludzkiej egzystencji. Mocny, miodowy, ale jakiś smrodliwy. Jakby za wiele cukru w cukrze, żółcieni i żółtym… i ta suchość i błagania o deszcz płynące, i z dołu i góry, chociaż, przecież to oni na górze za to odpowiadają, więc… nawet jak trafia się parę godzin pochmurnych, to jakoś tak… wiesz, że padać nie będzie. Czujesz to w swoim dziwnie osuszonym od środka ciele, w gardle niewypowiedziane słowa, rezon straciły, pieśni niewyśpiewane, a nawet one myśli, co je należało wyrzucić, dziwnie gdzieś się zatrzymały i bez poślizgu nie pójdą. No nie da się, nic z tego, nic.
Coś pokropiło, ale patrząc na ogród, to rośliny chyba nawet tego nie zauważyły…
A podlewanie jakoś dziwnie nie działa.
Nawet tego zapachu nie ma…
Zresztą, jak coś urosło, to błąkające się zwierzyny zeżarły, więc naprawdę jestem pogrążona w ogrodniczej depresji. Jakoś tak… no smutno mi. Nie stać człowieka na one badylki, a tutaj jeszcze przyłażą jelonkowie i wpierdzielają one ciężko zarobione koronki… i to nie nazębne. Wiecie… człowiek czuje się trochę…
Oszukany.
Jest dziwnie duszno…
… jest głośno i kracząco wieczorem, no i jasno… i dwa razy wrony napadły już pod oknem na kota, nie wiem o co im chodzi, ale chyba mają jakiś beef… wiecie, może wisi im kasę, czy coś? Albo na jajka się zasadzał? Nie wiem… nie mówią nic. Ino ciągle prychodzą, pukają w okno by im wody olać, albo wodę wymienić i tyle.
Usługuj naturze…
RIP Tina Turner… ech, tamte casy, te czasy, wiecie, te dziwne myśli… jakoś tak ostatnio, jakoś tak, nic nie sprawia, iż człowiek czuje się zachwycony. Chociaż, wróć… widziałam światło przenikające przez płatki… i fale i kamienie… tak, wciąż jeszcze są, ale tego wszystkiego już tak niewiele.