„Pan Gramatyczny ostatnio miał bóle, ale to naprawdę wszystkiego, jakoś tak po krzywemu i po prostemu, więc na te jęki, jakimi ich męczył, jakimi niszczył ich spokój,tudzież złudne poczucie, że w ogóle jakiś spokój im się należy, czy coś… wezwali mu Wielką Znachorkę, coby go tam napoiła onymi specjałami, ale też i opchnęła reszcie to, co miała w nadwyżce…
… wiadomo, lepiej mieć takie rzeczy…
Na wszelki wypadek, w końcu świat zwariował, jeśli nawet taki osobnik miał dość poprawiania innych. A przecież wszystkie słowniki znał, na blachę wykuł, w nowinkach lingwistycznych pławił swoje zmysły i doceniał naprawdę oną mowę kwiecistą, poprawną, głaszczącą jego skórę od zewnątrz i wewnątrz…
Cóż, nie był normalny.
Nikt nie powinien być normalnym jeśli dobija go brak przecinka i sabotuje wydarzenia, bo ktoś źle plakacik złożył…
Albo co gorsza, dorwie się do internetu i będzie ganiał za ludźmi, aż wszyscy go poblokują, wywalą go z social mediów… cóż, naprawdę był upierdliwy, a jednocześnie, jakoś tak, Pan Tealight naprawdę go doceniał. Za oną pasję, która sprawiał, iż mógł o dykcjach mówić z werwą, której poazdrościłyby najlepsze opowieści historyczne. O onych grantykach apreszłych wieków, o słowach zapomnianych, przywoływał je niczym jakoweś aklęcia… oj tak, Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane naprawdę kochała go słuchać i używać jako poprawiacza swoich błędów… w końcu pracował za armo i wciąż chciał więcej, więc…
Ale teraz, był tylko cierpieniem.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Żółte pola, kwitnący bez…
… ale wszystko jakieś takie marne, dziwnie suche, bez onego życia, niczym one 3D printy, niczym coś wymyślonego, śmieciowego, kompletnie… tylko udającego to, co kiedyś było znajome, na co się czekało. Wyszukać w bzie trójki i szóstki, a może coś innego się znajdzie, połknąć na sczęście… zawsze działało. W rzepaku się wykąpać, w onej żółtej, sproszkowanej poświacie, która przy mgle stawała się świetlistym nieboskłonem… niesamowitym, i tak bliskim…
Kopie, ale niedokłane?
Bo może tego świata już nie ma, jak ibuprofenu w aptece czy sklepei… a tak, nagle zniknął i pojawił się rąbany ipren, do którego mnie wywleka na drugą stronę i co teraz? No kuźwa mać, łeb boli, ale… nic innego nie działa, człowiek już na więcej uczulony niż jakieś małolaty. Wchodzi do sklepu, a tam nic do jedzenia. Nie no, są produkty, ale po tych padnie, po tamtych się posra, o, po tych ino wypryszczy…
Zaryzykować?
W końcu coś jeść trzeba, a nie, nie da się samemu wysiać i tak dalej, bo nie stać człeka i na szklarnię i na ziemię i one trumienki, nawozy… wodę, prąd… bo tu ziemia jak kamień, nawet ta, co człek ją liściami, butwieniem stara się usprawnić, gdzie jelonki srają… na co nas w ogóle teraz stać?
Na umieranie?
Też nie!!!
Co z tym światem?
Taki jakiś morowy czas tej wiosny…
Szczerze.
Tak go odczuwam… a tak w ogóle, w sprawie onych wstrząsów, co to niektórzy się śmiali, że się niektórym wydawało, a u nas omal szyby nie poszły, cóż, to Polska po kilku dniach potwierdziła, że też poczuli… i zwalili, że w powietrzu nastąpiło intrygujące współpracowanie, które go w ten sposób rozniosło… zwalili na wojsko, ale co to było dokładnie, cóż… ktoś wie, ale nie my.
I tyle.
Jak kurna po wybuchu w Czernobylu… wszyscy widzieli i ino Polska jakoś tak dziwnie nic i nic… ja już nie wiem co z tym krajem, nosz kurde no… Ale, najgorsze jest to, że szczerze ono morowe powietrze mnie przejmuje. Z jednej strony rozumiem, susza… ale z drugiej, kurna, chwalą się na tylu stronach, że tyle mamy wodospadów i znowu ludzie przylezą i będie, że wyłączone… serio, znajoma polazła na spacerek po operacji kolana… no i było w niecce nic, nic nie spadało poza jej słowami o wymiernej znaczeniowości. No wiecie, lazła tyle, kolano boli, a tutaj nic…
Ale i tak rośliny starają się dać sobie radę.
Jakoś.
Drzewa w mgnieniu oka kwitną, przekwitają i wybijają liście, jakby czerpały wilgoć z jakiegoś UFO przewodnika… jakby się starały, za wszelką cenę, jakby wiedziały, iż w najbliższy czasie deszczu nie będzie… przerażające.