„Z lagą?
Na nią?
Ale jakim prawem, dlaczego i czy w ogóle nim był? Ojcem, prawdziwym. Onym snem ziszczonym, ucieleśnionym. Tym, co miał pomóc, ochronić, ale nigdy go nie było. Nie było kartek, prezentów, potknięć, wszelakich połajanek, nauczek, zastraszonych chłopców… rycerze na koniu, wielkim, wielkiego rycerza, który byłby tarczą, powiedziałby, że to, co robi jest złe, ale jednak musi to zrobić…
Ale z lagą?
I to rzeźbioną… zaraz, ale przecież ona ją znała.
Pan Tealight odnalazł ją w pomieszczeniach jej najbardziej schowanych wspomnień, w tych zakurzonych, pełnych mysich bobków kątach, gdzie jakoś tak nikt nie zaglądał, bo i po co? W końcu tam kryły się te wszelakie obrazy i dźwięki, do których nikt nie chciał wracać. Nikt o nich nie chciał myśleć…
Lubiła tam siedzieć.
Wspomnienia chowały się przed nią, plotły sobie sieci, w których się zamykały, tworzyły domki o ciemnych szybach, dziwne ogrody i wszelakie labirynty. Byle tylko się nie pokazać, ale też nie znikać, nie o to chodziło… nie mogły przecież zniknąć. Musiały być, bo mogły być przecież kiedyś przydatne.
Kiedyś…
Tak jak ono o tej lasce… kawałku drewna, które czyjeś palce i ostre oznaczyły tworami i twarzami, łapami i liśćmi. Wszelakimi zawijasami…
Pamiętała go, ale nie jego.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
No i posypały się dynie… nie u nas… w Nexoe.
Wiecie, w październiku wystawiają ich całą masę w mieście, pod miastem, w porcie, koło kościołów, na rogach, skrzyowaniach, przy drogach, przy sklepach, przy domach, galeriach, no wiadomo, chcą jakoś zachęcić ludzi, stworzyć pozory i tak dalej… ale ciągle te same kostki siana, tylko dynie są kupowane, te same ozdoby, ale i na nie kiedyś wydano pieniądze, a teraz ktoś wziął i porozpierdzielał je po całym mieście. Dlaczego? Nie mam pojęcia… wiem tylko, iż miasto wygląda jak jakiś pumpkinowy rozpierdzielnik. Jakby ktoś chciał coś wyciąć, ale mu nie wyszło. Nie do końca wiedział, czy miał to być numer, czy jednak twarz, a może…
Coś innego?
Właściwie, to jakie są trendy dyniowe w tym roku?
Nigdy nie wiem, coś tam człowiekowi mignie w social mediach, ale jakoś nigdy się w to nie zagłębiałam. W oną miłość do dynii, tę produkcję czegoś, co tak naprawdę kończy potem gnijąc na chodnikach, albo – w lepszej wersj świata, porozrzucane po lesie… czasem coś je skubnie, ale niektóre są tak sztuczne choć prawdziwe, że jednak… nie wiem, nie przekonują mnie. W ogóle…
… ale kabaczki w occie.
Cudowne!
Patisony tyż!
Jakoś w Jul tak nie szaleją, a przecież powinni wzbudzać i pobudzać radosność w ludziach męczonych ciemnością…
Powinni?
Nie oszukujmy się, kto tam przyjeżdża w zimie na Wyspę, ino desperaci, a ci, których stać, z mieszkańców, spędzą miesiąc czy dwa gdzieś indziej. I wiecie co, nie rozumiem tego, ale to w końcu ja. Dziwadło, co tęskniło za pochmurnością, wieczorami długimi i całym tym chłodem niesłoneczniowym. Chociaż wróć, w końcu mieliśmy kilka dni wględnie ciepłej jesieni, ale… ale nie do końca… bo nocą już chłodniej. Lepiej, fajnie. Cudownie i w ogóle czadowo!!!
Bo przecież… sezony od czegoś są.
Można się cieszyć latem można i zimą i tak, można lubić ono chowanie się pod kocem z książką… problem w tym, że ja to lubię przez cały rok, a lato przeszkadza. Wiosna już zresztą też. Robi się jasno byt wcześnie, zbyt mocno, zbyt nagle i na zbyt długo, więc… jakoś tak, wolę czas pochmurności.
Tia wiem…
… woli pochmurność, a mieszka na rąbanej, słonecznej wyspie… cóż… taki już mój urok. Albo go brak, można dyskutować. No ale, przyznajmy się w końcu do tego, że w sprawie jesieni, to ja poproszę zimniej i więcej wody z nieba. Bo wciąż potrzeba. Jednak, bez przesady, spokojnie…
Bo jakoś tak…
Ostatnio mnie deszcz przeraża, taki wietrzny i bujający się o ściany.
Zresztą, jakoś tak wszystko ostatnio przeraża, a już ceny a prąd! Ech…