„Zwinęły się i odeszły.
Spakowały swoje torby i torebeczki, dostane prezenty okreciło folią bombelkową i zapakowało w takie kolorowe tytki, restę w pudełeczka i foreczki, a potem w dorby z Ikeai i jeszcze te papierowe, wiecie, taki strojne… Dorzuciło oczywiście wstążeczki, ale odczepiło dzwoneczki od plecaków, te dźwięczące rurki, patyczki, listki suszone, kwiatuszki i szyszki oczywiście… a potem odeszły…
… cichaczem odeszły…
Nie treszcząc, nie bębniąc, nie szeleszcząc. Nie podnosiły głosu ni kopyt, nie drapały pazurami, ni jakimiś tam papierami, chociaż coś ukradły, coś zabrały, ale wciąż nie wiedzieli co, tylko czuli, tylko czuli, że czegoś już nie ma w Białym Domostwie. Czegoś ważnego, ale nie tak by codziennie o tym gadać. Czegoś bardzo istotnego, ale jednak nie aż tak, by było pod ręką, ale istotnego…
Nie wiedzieli czego… ale bali się.
Bali się tego, co nastąpi.
Pan Tealight nerwowo rozlał troche wrzątku, kuchenka się za to na niego obraziła, czajnik zaś niezbyt, bo wrzątek kochał, więc przytulił, ucałował bubę i takie tam. Plasterek. Trochę maści… wiecie, jak zwykle, jak w rodzinie. Rozsypana herbata wyczuwając nerwowość panującą w powietrzu, razem z koroną, berłem i wiecie, miotłą, wiadomo, na co komu jakiś ozdobny kijaszko-pałek, miotła lepsza.
Podróżna…
… więc no ona herbata sama się rozsypała i pozbierała z powrotem, umowę miała taką łyżeczkami, że zawsze sobie pomogą. I tak to nikt niczego nie zauważył, znaczy nie do końca, ale jednak…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Ed.
Ale nim powrót do opowieści o wyprawie szwedzkiej, ale nie że potop, czy coś… a tak właściwie, to poza tym, iż ich wielu było, to dlaczego potop? Jakoś zapomniałam. Naprawdę, trza będzie w googla pójść. No ale… na Wyspie wsyscy zaciskają pasa. Wiadomo, że każdego ceny elektryczności dobijają. Jest źle. Ale wiecie, jak to mówią ci, co tu nie mieszkają, przecież macie takie widoki. Cóż. Widoki nas nie nakarmią i nie ogrzeją, czy jakoś tak… mogę pisać na papierze, kocham książki, więc jakby ino światła mi trzeba a przy świeczce też się da, ale…
… no właśnie.
Ale.
Przecież u nas, w szczególności w takim miejscu, gdzie nasrane onych turin wietrznych, nie powinno być problemu, czyż nie?
Wieje…
… one się ruszają, ale prąd, ech, spora część, wiadomo, nie nasza, reszta, która by nam wystarczyła, to nie starcza, bo gdzieś idzie nie wiadomo dokąd… skąd ino wiadomo, że kabelkiem ze Szwecji prąd ciągniemy, czasem go odajemy, ale jednak… jakby nie Szwecja, jak ktoś znowu przyrąbie kotwicą, serio, do cholery, czy to nie powinno być oznaczone? Jak oni pływają… no więc, jak to się stanie, to wiecie…
Czapa.
A poa tym niby trochę popadało, ale… rzeki puste, znaczy wyschnięte koryta straszą swą pustką. Straszą tak mocno i już od tak dawna, że naprawdę nie pamiętam by za moich czasów tutaj tak było. Pamiętam lato tak wilgotne, że wszystko pleśniało, ale jeśli chodzi o takie pustki w wodzie, to nie.
Jest kiepsko.
Bardzo.
Za to jedno należy przyznać, tyle wróbli ile mamy w tym roku, to kurcze nigdy! No serio. I to jakie dowcipne, wścibskie i wszelako… lekko denerwujące, szczególnie gdy pieją o nazbyt wczesnej porze. LOL
… więc wróćmy do podróży, bo przecież co nam zostało?
Ino wspomnienia, wciąż świeże, wciąż nie do końca przetrawione, bo widzicie, tym razem mieliśmy wiedzić Ed. I to tak w znaczeniu onego jeziora, jak sobie popatrzycie na mapę, północnej Szwecji, to znajdziecie tam jezioro miejscami wąskie, miejscami niczym more wgryzające się w klify…
… to właśnie Ed.
No i zaplanowaliśmy sobie kurcze pochodzenie dookoła, bo przecież łosie pewno ino te co były, więc wiecie… i w tym momencie ci, co znają mojego Instagrama wiedzą, że raczej mi nie wyszło, bo łosie. No właśnie. Łosie. Nie dość, że zwykłe młode z matką, tegoroczne, cudowne, wciąż jeszcze nie zgrałam zdjęć… to jeszcze one, rodzeństwo w różnych kolorach, więc no sorry, ale poszliśmy w las i tyle…
Nie dało się, znowu trza wrócić.
No więc tak, łosie były, ale spóźniliśmy się na karmienie dwa razy!
Tak, to jest możliwe, ale wiecie co, to nie znaczy, że było gorzej, wprost przeciwnie, ludzie sobie poszli, człowiek mógł zostać sam… z onymi porzuconymi maluchami, z tymi starszymi panami, z oną lekko znużoną matką, dwójką rozrabiaków. Po prostu… to było niesamowite i tak, znowu na mnie kichnął i patrzył się i w ogóle, nie wiem o co chodzi, ale czasem czuję sięprześwietlana przez takie oko.
Oko łosiowe, z rzęsami długimi… czarne, głębokie…
Magia.
A już dawanie im brzozy, no serio… to jest takie… okay, mokre, w końcu się ślinią, spróbujcie strawić tyle tych liści! Może i zielone, ale jak wydyma, no na pewno, i szczerze moczopędne jest. Tyle sikania i srania… a wciąż mówią, że zielone trza jeść i tak dalej, nie no, serio… nie.
Tylko nie brzozą.
Chociaż nowa miotła by się zdała…