Pan Tealight i Bombardujące Biedronki Zła…

„… więc był to problem. I to ten z gatunku przybierających olbrzymie rozmiary. Rozrastających się, gdy tylko je pomijano i pączkujących, kłębiących się, marszczących gniewnie brwi i gubiących wszędzie naskórek. Problemów zarażających wszystkich dookoła i przynoszących ból, cierpienie, oraz dziwne pomieszanie zmysłów tym, których dotyczyły, lub miały dotyczyć.

W nowej Chatce Wiedźmy, Kołysce Marzeń i Snów, nie było Spiżarni!!!

To dlatego Pan Tealight i Wiedźma Wrona Pożarta siedzieli w Niecierpliwej Kuchni i myśleli. Myśleli ciężko, znacząc drewniany stół kroplami potu i, w przypadku bawiącej się kostkami cukru odciętej główki zwanej Ojeblikiem, śliny. Mieli jeden pomysł. Była nim Szopa Os – murowane miejsce z żółtej kostki, w którym nazbyt wiele się działo, i którego Wiedźma się bała. Ale był jeszcze Udhus. Co prawda królowała w nim Szepcząca Pralka, ale też były białe półeczki, dziwnie spragnione kogokolwiek o niewielkim gabarycie, kto by na nich przysiadł. Mogliby się pogodzić. Za dnia Udhusem, nocą zaś Spiżarnią może? Tym bardziej, że w Gudhjem i Melsted turyścizna była prima sort! Z całej Europy, a i miejsc dziwnie egzotycznych, sprawiających, iż ludzie gulgotali niczym gęśliki, przybywali ludzie. Turyści spragnieni dziwności, wędzonych ryb, nadgroliwie gościnnych mew oraz jednej wiedźmy. Żesz no trzeba było rozpakować weki! Tak bardzo o to błagały co noc śpiewając głosami skradzionymi Przytomnym Mermejdom.

I nagle PAC! PAC PAC PAC PAC… coś zabębiniło o wiedźmią cielesność. W powietrzu zaroiło się od czerwonych i czarnych plamek i przez chwilę Wiedźma Pożarta Przez Książki myślała, że to już koniec. Ale tylko przez chwilę. Wystarczyło zmrużyc oczy i rozejrzeć się dookoła. Były wszędzie. Dziwnie spore, jak na ten gatunek, nachmurzone, jakby głodne?

Może wściekłe?

Bombardujące Wiedźmę Pożartą Biedronki Zła… Tylko o co w tym wszystkim chodziło? I jak dostały się do środka?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Cień kruczych skrzydeł” – opowieść, po którą sięgnęłam z powodu Indian. Czy zaraz? Jak to się teraz poprawnie mówi rdzennych mieszkańców obu Ameryk?

I dostałam legendy Tlingitów z Alaski. Opowieść, a raczej legendę, która niewiele ma ze współczesności – w rzeczywistości może po raz pierwszy wydaną w Polsce, ale napisaną przez autora wiele lat temu. Historię rodzinnej tragedii. Poszukiwań siebie, zagłębiania się w przeszłość i kulturę, która przecież wciąż żyje.

Jest w niej jakieś ulotne piękno, prostota, ale też… przyznaję, że nie wiem czy to sprawa tłumaczenia, czy tak to zostało napisane, ale z czegoś tę historię odarto. A może autor nie umiał się do końca zdecydować o czym chciał napisać? Na co położyć nacisk? Czy na psychologię, ból po utracie dziecka, miłość, czy tylko antropologię rdzennych ludów Alaski? Nie wiem. Czegoś brakuje, coś na początku się nie lepi… ale gdy tylko dotarłam do opowieści o Kruku, było już lepiej!

Czy polecam? Dlaczego nie!?

Te legendy towarzyszyły mojemu dorastaniu… ukształtowały mnie. Zawsze będę do nich wracać. A opowieść, z którą się splatają, historia kobiety – matki, żony, opowiedziana w ten sposób, na pewno wielu poruszy.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz