„Wszystko było jasne. Nocy nie było. Jakby wzięła sobie wolne, tudzież zwyczajnie rzuciła tę parszywą robotę. Szeroki pas błękitu i smacznej łososiowatości, niczym iskrzący się rybny targ, pysznił się na horyzoncie. Bez wrażeń aromatycznych był do zniesienia. W końcu rybny aromat nie był może sporadyczny na Wyspie, ale co za dużo…
Może i nastrajał niektórych artstycznie – Ojeblik, mała ucięta główka w gustownym, czarnym, choć poplamionym, bereciku z antenką coś mazała po malutkich sztalugach w grządce Radosnych Kalarepek.
Jednak Pan Tealight coś wyczuwał. A nawet i zdołał dostrzec owo dziwne zielonkawe srebrzenie. W nadmiernie dziwnie łagodnej rozpuście czarnej szosy, bulgotały jeszcze gorące, wypalone dziury. Pąki niewielkiej, zdziczałej, aczkolwiek ogarniętej manią aromatyczności Herbacianej TeaRóży, zdawały się być nadmiernie naruszone. Poznaczone spiczastym nocem i… TAK… nasiąknięte Wiedźmimy Łzami – istotami wilgotności magicznej, które opuszczając wiedźmę stawały się wolne, jednakowoż kapryśnie niemożliwe.
Wszystko to mówiło Panu Tealightowi o Nazbyt Jasnej Pełni. O czasie pomiędzy pełniami, który zwyczajnie dawał Wiedźmie Wronie Pożartej w kość. I to nie naruszając magicznej, miękkiej powłoki. Zresztą, co jak co… ostatnio trudno było się przez nią przebić nawet komarom. W wyniku owej natarczywości Księżyca – tym razem była to jego średnia wersja: Serowy Zenon zwolennik diet mlecznych i wielbiciel krowinek – Wiedźma Wrona pluła nadmiernie jadem. Nie mogąc się zdecyodawać, czy zeżreć wszechświaty orbitujące wokół niej, czy też zniszczyć je bez połykania… pluła. Tak było łatwiej. Coś musiała zrobić! W końcu w takim oświetleniu NIKT nie wyglądał dobrze!!! A już jej w łososiach permanentnie do twarzy nie było – złośliwi mówili, iż łososie pasowały do innego, wiedźmiego końca, ale Pan Tealight wolał o tym nawet nie myśleć. Miał na sobie w końcu nową pelerynkę.
Doskonałą, by pozować do kolejnego portretu olejnego swej własnej szarości. Próżność była towarem deficytowym w tym miejscu, ktoś musiał nadgonić zapasy!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Krąg ognia” Michelle Zink – muszę przyznać, że raczej się zawiodłam zakończeniem…
Oj dobra, od początku była w tej historii jakaś przewidywalność i rozmemłanie, ale to mi się podobało. Ta drobiazgowość, dziwne rozpływanie się opowieści. Dobro i Zło, walka i rozmyte granice. Przenikanie światów… Jednak takie zakończenie, te wieczne opisy, które niczego nie wnoszą, permanentna oczywistość – nie ujęły mnie.
Zmęczyłam książkę i tyle. A mogło być lepiej, bo przecież cała historia miała jakiś intrygujący potencjał!
Ha! Ale za to mam co czytać – te wyśnione, wymarzone, no najbardziej wyczekiwane… oj pewno, że na liście mam co najmniej setkę takich „naj”… ale przynajmniej mam co czytać na razie.
Recenzja: „Łóżko” David Whitehouse – powieść, która mnie powaliła, podniosła, otrzepała, a potem znowu spoliczkowała. Chyba tak naprawdę wciąż leżę na tej ziemi… i myślę!