„To nie był welon, jakaś zasłonka…
… nie była to nawet pajęcza mglistość, czy jakowyś dziwny zbiór wszelakości oddzielający jedno od drugiego… dziurawy albo tylko takim się zdający, falujący, jakby oddychał, jakby przemeniał tlen w dwutlenek węgla, a może jednak nie? Może ino udawał, by upodobnić się do tego, który na niego spoglądał…
Na pewno był dziwny.
Albo nie, raczej atypowy, lub raczej, dopiero co poznany, więc po co się od razu tak jakoś tak uzewnętrzniać, negatywne myśli w sobie wzbudzać i tak dalej, nie lepiej po prostu podejść? Pokłonić się i przedstawić, przywitać, porozmawiać o pogodzie i jakoś tak umiejętnie, mniej lub bardziej wstrząchnąć do rozmowy: a po kiegu tu stoisz? Ale wiecie, poprawnie politycznie, poprawnie i grzecznie…
Bo oponent czy współrozmówca, czy cokolwiek tam, może jednak ugryźć.
I to jadowicie.
Zapewne w przypadku takowych zasłon, murów czy innych parawaników ono gryzienie i kopanie nie musi być czymś, co jest pewnością ale przecież nigdy nie wiadomo… a co jeśli to jedna z tych innych, zaskakujących? Może i nawet przed torturami poda ciasteczko z bitą śmietaną i konfiturą, herbatkę, spodeczek i do tego malutką cukiernicę, bo przecież czemu nie… jak już, to na całego iść.
Niech ofiara tłustą będzie!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Zrobiło się chłodniej i zanurzając się w oną lekką mroźność, czy też raczej coś, co ją przypomina, oszronione szyby, lekko śliska nawierzchnia, którą łatwością roztapia podeszwa, jakoś tak człowiek czuje się normalniej. Jakoś tak… i chociaż oczywiście śnieg nie pada, bo przecież i po co, na co? Dlaczego miałaby być jakaś tam zimowa zima, to chociaż ona chłodność jest taka, jakaś taka znajoma.
Wrażliwie sondująca myśli i duszę, jakby sprawdzała, czy tęskniliśmy…
Tęskniliśmy.
Ale nie zostaje na dłużej, znika, odchodzi, nagle najpierw zauważasz dziwną ciszę, która była do niej przywiązana. Tak, nie zauważyłeś, iż zrobiło się i chłodniej i ciszej zarazem, wiatr na moment odszedł, by znowu powrócić… ale masz jeszcze kilka godzin, więc wdychasz i zimno i ciszę i mrok ten, taki kojący…
Noc nadeszła, a ty znowu nie zauważyłeś jej najścia wgapiony w ten cholerny komputer, który odmawia posłuszeństwa… kolejne literki odchodzą w niepamięć, a wielokrotne sprawdzanie tekstu sprawia, że wątpisz w swą poczytalność… tym razem naprawdę. W pełni i do końca…
Nie wiem po co?
Oczywiście, że takie pisanie jest łatwiejsze, w końcu kto by rozcytał moją demotykę w notesach, sama mam problemy… i jak przesłać to komuś? Chociaż, czy wciąż chcesz cokolwiek komukolwiek pokazywać?
Chyba już…
Chyba znowu już nie…
I nagle, w otoczeniu onej mroczności i ciszy prawienocy, jakoś tak… dochodzisz do wniosku, że znaczenie naprawdę ma niewiele rzeczy… jak list od kogoś z daleka, amówiony notes, książka, którą świetnie się czyta, prawie smakuje…
I jeszcze ktoś obok.
Może i nie do końca cię rozumie, ale jednak, jest i czasem to wystarczy.
I do tego jeszcze może te małe rzeczy, które niosą ze sobą wspomnienia, wszelakie. Wspomnienia zimne i ciepłe, światów odwiedzonych, dziwnych niereczywistości, podróży, pogłaskanego łosia, skały, drzewa… miejsc na Wyspie, do których chcesz wciąż wracać… wciąż i wciąż, i wciąż. Tak po prostu, jakbyś nie mógł się nimi nasycić, ale też i tych, których unikasz, bo przecież i takie są…
… tutaj…
Mówią, że by pozostać we względym psychicznym zrowiu potrzebujesz poprawnego odżywania i diety, rozwoju umysłowego i ćwiczeń oraz jakiegoś wsparcia społecznego. W moim przypadku to ostatnie oznacza, że państwo zezwala mi na brak kontaktu z innymi ludźmi. Wiecie… dziwne to, ale fajnie mieć taki papier jak się jest mną… ale ty może wolałbyś one spotkania przy świeczkach, picie wina kartonu, może robienie piwa w domu, te popularne…
Bo teraz, wciąż jeszcze Wyspa jest dla nas, mieszkających tu, więc nie przerażają nas wieści o tym, że coś się tam fajczyło w sommerhusach. W końcu kto przyjeżdża teraz? Tylko… tacy jak my? Czy raczej nikt? Koniec stycznia, zaraz będzie znowu lato, więc trzeba korzystać z ciszy i bycia sobą.
Bycia sobą…