Pan Tealight i Jesień…

„W tym roku Jesień na Wyspie okazała się być nadzwyczajnie… zwyczajna.

Przyszła, spokojnie, ale też i dość nagle, wcześniej niż Wielkie Kalendarze przepowiedziały, przykręciła kurek z ogrzewaniem, polała trochę, zaczęła liście ograbiać z zieleni, zajęła się polami, łąkami i lasami, zamarzyła morza… naprawdę była bardzo zabiegana, jak zawsze w swojej porze, ale jednak…

Coś było inaczej.

Ona jej nadzwyczajna zwyczajność zaczęła jakoś ją… przerażać.

Bo przecież zawsze coś było nie tak, szczególnie tutaj, na tej Wyspie. Albo i wiatry, sztormy nią targały, albo ona susza tak mocno ją wydoiła, że odmawiała życia, a nie piła jak teraz, bardzo spragniona, ale dziwnie gotowa na coś, przygotowująca się, zbrojąca… przerażona, ale gotowa…

Jednak nie na wszystko.

W pewnym momencie Jesień przystanęła, ona kobieta w średnim wieku średniej miary, średnich wymiarów, ino tych włosów takich nieśrednich, długich, przetykanych kolorami, liśćmi, trawami, niektóre same jak trawy, dziwnie ostre pukle czasem targały jej płaszcz i kaptur, ale zacięcia, zadrapania od razu się cerowały… przyzwyczajone do onej ich zwyczajnej nieporadności…

… tosz one niechcący.

Bardzo.

… więc przystanęła i jakoś tak, zaczęła się rozglądać… dookoła siebie i w środku swym, na Wyspie i na jej zewnętrzu i zobaczyła ich, obcych. Obcych jakoś innych… pragnących tych dziwnie innych rzeczy i spraw, i innych konfliktów i innych marzeń pełnych. Obcych ponad wszelakie miary. I myślami i uczuciami, dziwnymi wdziankami, pływających… jakby chcieli wejść, ale nie do końca byli pewni, czy skały ich nie sparzą, piaski nie pochłoną…

Byli…

Złem.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Massleberg ryty i zachód słońca. I frytki!!!

I jeszcze ciepło, a potem zimno, bo przecież  końcem sierpnia i początkiem września w Szwecji za dnia słoneczną, nocą zaś chłodniawą się było istotą… erm… no wiecie jak to jest. Milusio, schłodzi nocą, więc za dnia już nie spali… nawet jak się stoi na skałce między gospodarstwami. Dookoła przystrzyżona trawa, wszelaka zieloność, czerwień zabudowań, jest i droga, ale pustawa, bardziej polna niż szosa…

Tak.

Tak dziwnie tu i spokojnie.

Beczące, napastliwe owce jakoś tak w oddali coś tam sobie robią, słońce coraz niżej, wciąż błękitne niebo, jedno drzewo, kilka krzaków, skała pod trawą i pod piachem… nie do końca świeżo odmalowane, ale widoczne, głębokie jedne, inne znowu już płytkawe… tak, są, trudno je naleźć, ale są… i pomyśleć, że w okolicy ich jeszcze więcej. Tak bardzo bym chciała je zobaczyć, ale nie dziś…

Słońce umyka coraz szybciej, więc wiem, że wrócimy do domku już ciemnością otoczeni, ale najpierw dziwne szaleństwo…

A co?!

I mi wolno?

Tia… możliwe, iż to szokujące wynanie, ale nie przepadam za KFC czy McDonaldami. Po prostu. Nie wiem. Może to sprawa tego, że kiedyś człek spróbował i jakoś nie dla niego ona słodka bułka z dziwnym kotletem, ale… może też i sprawa tego, że wychowano go w onym nastroju kanapek w domu robionych i jeszcze termosów z herbatą i – teraz kubków termicnych i tak dalej.

No wiecie…

Lepiej zrobić jedzenie w domu, czy nawet po drodze kupić jakieś zielsko niż zjeść coś… w restauracji… no jak do restauracji w takich asranych butach? LOL Nie da się. Oj nie… jakoś tak nie… i w ogóle…

Nie stać mnie też, może i na szczęście, bo to w końcu w towarzystwie ludzi trzeba siedzieć, ale tym razem, na onym dziwnym parkingu… a właśnie, sprawa parkingowa, się okazało, że wylądowaliśmy na jakimś, nie, w jakimś skupisku sklepów i tym podobnych. Wiecie, galerie handlowe w romiarach miasteczek sporych bliskie granicy z Norwegią, więc i ich tutaj pełno… jakbyście nie wiedzieli, to Norwegowie lubią sobie tak przyjechać do Szwecji na zakupy, bo taniej.

No zwyczajna zwyczajność, a jednak…

Jednak jakoś tak, dziwnie.

Ci Skandynawowie też to robią?!!!

Ale nieczęsto zachodzą do McDonalda. Raczej żywią się w środku, w jakichś tam knajpkach, które pewnie dla was znajome, dla mnie nawet logo nieznane, więc poza kupieniem gaci i koszulek na rok, oraz utensyliów, których u nas nie ma, dostałam frytki i zjadłam je. I wiecie co…

Nic mi nie było!!!

Ja pierdziu, mój pieruński, wrażliwy żołądek stwierdził, że frytki mu nic nie robią.

Co za czasy?!!!

Ale… mniejsza, parking, frytki, zachód słońca, potem po ciemku powrót do domku, białego, skrytego między skałami, a innymi domami, w miejscu, gdzie jeszcze tak niedawno morze było… są sarny, jest zając, skurczysyn się ściga ze światłami, raz co raz prawie pod koła, nosz Pasztet jego imię no.

Nie… no bez urazy, oczywiście, że przeżył.

I zapewne świetnie się bawił.

Zawału jednak omal nie dostałam, tudzież frytek nie zwróciłam temu swiatu w bardziej rozpoznawalnej postaci… ech, te lokomocyjne choroby. Cudowne po prostu, no serio!!! Koszmar wszelaki!!! Ale wcześniej, chwilę wcześniej ten zachód słońca nad Fjallbacką. Po prostu… cudowny…

To morze, te kolory, dźwieki…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.