„Była Tą Jedyną…
… oną niesamowitą Matką Matek, największą, najważniejszą, oną pierwszą, wszystkowiedzącą… i wszelako miała dość swojej roboty i tego przeznaczenia całego i w ogóle. Wszystkiego miała dosyć, a już matek w szczególności. I ich bombelków, Niewychowane skurczyszony no… Rozumiała Babę Jagę, jakbyście nie wiedzieli, to i ona była matką… a tak…
Ale.. nie wyszło jej.
No i tyle.
Dlatego się umówiły razem i tak od słowa do słowa jedna się drugiej zwierzyła. Wylały się z nich one prawdy, zatoczyły koło ponad stołem, nad paterą z kanapkami z masłem i ogórkiem, nad koperkiem, ponad onymi pomidorkami pokrojonymi w cząstki – cebulka osobno, w końcu miały rozmawiać, więc będzie na potem, ze śledzikiem, ale przezroczysty… okay, nie do końca przezroczysty płyn, lał się do niewielkich kielisków często… zapełniał je, pryskał dookoła, moczył paterę, moczył one słowa, a te wirowały coraz bardziej i bardziej, i w końcu zawirowały tak, że stworzył się z nich całkiem inny wszechświat… niewielki… ale inny.
Bardzo inny.
Nie było w nich matek ni wiedźm, dzieci nie było, ogólnie mówiąc było w nim wszystko, ale tak jakoś inaczej… i lepiej było… jednak świat ten nie potrzebował ludzi, więc nikt nie pona onego smaku i zapachu, uczucia wszelakiego tych samotności, bycia i niebycia, muszenia i niemuszenia… ”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Hygge” – … okay. Tak wiem, dorwałam ją po tym jak była popularna i maltretowana przez wszelakich infuenserów i tak dalej… no ale, jakoś nigdy mi z modą nie było po drodze, najpierw idę ja, a moda ze mnie ściąga. Naprawdę tak sądzę i mam na to dowody!!!
Ale wróćmy do książki.
Jest śliczna.
Wiecie, niebieska i tak dalej… w środku ma obrazki i jeszcze… i w ogóle, ładnie na półce wygląda. I tyle. No co? Hygge się czuje, o nim się nie czyta, no ale, wiadomo, książka jest, wytłumaczenie co i dlaczego też jest, ale, chociaż to po części naukowa sprawa, to jednak, nie, no weźcie no…
To trza czuć!!!
Nie da się inaczej.
Ale książkę przejrzeć warto… czy kupić? Hmmm…
Po łosiowym szaleństwie oczywiście późno wróciliśmy do domku i szczerze, zrobiło to na mnie takie wrażenie, że nie sądziłam iż trzeci dzień, którym był poniedziałek… jakoś mógłby mnie zaskoczyć. Mieliśmy plany i do wyboru to lub tamto, woda czy skała, wiać miało, więc może lepiej nie fale?
Ale…
Tutaj należy wspomnieć, iż na stacji benzynowej, gdzieś pomiędzy światami nabyłam bukiet kwiatów, który wciąż żyje, czyli ma dwa tygodnie… znaczy się kilka kwiatków przekwitło, ale naprawę, przeżył drogę w dwie strony z klimą, prażeniem i bez i deszcami i bez… i wciąż chryzantemy w nim zawarte lśnią…
Wodę im wymieniłam…
No ale…
… poniedziałek, wrzesień już puka do drzwi, a my jedziemy najpierw do Grebbestad na ciastki. No co? Jak się człowiek wyrwie z zadupia zwanego Mniejszym Krańcem Świata, to chce zjeść ciastków. A oni tu mają piekarnio-ciastkarnię, w której też i śniadania i zupy i kanalki i w ogóle, no zjeść można i popracować i posiedzieć i pogapić się w dal. Dal jest obecna, albo na zewnątrz albo wewnątrz… znaczy nie dal wewnątrz, a siedzieć można… my w środku, bo chciałam tym razem w pokoju cerwonym… Bo oni tutaj mają taki szał z tymi tapetami, bibelotami, no po prostu…
A jaki kibelek!!!
Matko Wyspo!!!
Te tapety!
Siedzenie tutaj, jeszcze jak akurat się trafi, że ludzi nie ma, to jakieś takie nasiadówki między epokami. Z jednej strony wiecie, hałas sztućców, normalnych, żadne tam nowoczesne dziwactwa, talerzyki różne… jakbyście do babci ulubionej przyszli na ciastko, a ona wyciąga dla was ukochany was talerzyk z dzieciństwa… ino teraz porcja dziwnie wydaje się mniejsza…
Ktoś na przeciwko może siedzi z laptopem, ale przecież równie dobrze mógłby w kajecie coś notować. Coś słcyhać i nic nie słychać. Co prawda pod oknami droga, ale w oddali port i morze i skały i one kolorowe domki, chociaż tutaj w większości jakieś takie białe. Fascynujące, drewniane małe domki.
Jakieś takie maksymalnie bajeczne.
Jak te ciastka… jedno z kremem, obłożone ciastem na poły francuskim, lekko kruchym, w środku krem jak krem, ale śmietana prawdziwa i prażone migdały… no i oczywiście budapesztańskie ciasto, takie tutaj normalne, że w sklepie je znajdziecie. I wcale nie smakuje ono sklepowe tak źle.
Sprawdziliśmy…
To z piekarni lepsze… oczywista.
Do tego chleb w torbie papierowej, na potem, bo przecież jak człek najedzony i w takiej przepięknej kiblownacji ustępowej załagodzony, twarz opłukana, to można iść… tylko może jeszcze chwilę pozostańmy. Poczytajmy te listy na pożółkłym papierze pisane, popatrym na one fotografie, gdy lustra taksują nas mocno krytycznie po spożytym posiłku… ale od tyłu… a od tyłu wiadomo…
Nie widać. LOL