„Medialność odmówiła bogowania i wszelakiej łorszipowości.
Nie chciała obrazków i relikwi ni darów…
Nie chciała…
… nie prosiła o nie. Ale bez urazy, wcale nie była taka skromna, czy coś… zwyczajnie… nie musiała przecież prosić o cokolwiek. Była oną najbardziej pożądaną, chcianą, wymarzoną i upragnioną przez prawie każdego… poza Wiedźmą Wroną Pożartą Przez Książki Pomordowane. Ta jej kompletnie nie rozumiała i wciąż będąc całkiem gdzie indziej, nie życzyła sobie żadnych kontaktów, jeśli wróci…
… więc nie ostali sławni.
Wybrali.
Wybrali Wiedźmę Wronę ponad Medialność.
Ją samą przerobili na kompost i poszła pod przyszłoroczne stokrotki i truskawki mutanty, które kochały poezję śrendiowieczną i podściółkę z sianka. W szczególności taką z wigilijnego stołu. I niby nie żałowali. Wiadomo, jednomyślność nie istniała w tym miejscu, a już szczególnie pośród tych, który zostali, ale co zrobią dwie osobowości, nawet nieuczłowieczone, nienawzwane… wciąż… bardziej będące mgłą, niż jawnością. Może i sprawcze, ale jednak…
Jakoś tak nic więcej tego nie wyszło.
One te wkrótce zniknęły, a truskawki, gdy tylko Pan Tealight powrócił do Białego Domostwa, ponownie zaowocowały. Smak jednak miały tak słodki, tak rumiany, że wprost lepiły się do ust. Jedzenie ich wcale nie było łatwe, zresztą, dziwnie rymowało potem w brzuchu, więc…
… zgniły.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Rok temu oczywiście było inaczej, ale wiecie co? Spało mi się już jak w znajomym łóżku. Na szczęście człek bierze ze obą kopę prześcieradeł i własne pościele. Znaczy kocyk. I poszeweczka i kilka prześcieradeł…
No co?
Pierun wie kto i co robił na tym łóżku!!!
O Bogowie, wyobraźnio idź spać!!!
Ale… było inaczej, bardziej jesiennie, puściej, jakoś tak, no nie wiem… może to przez one zniesione restrykcje, może są inne powody, ale ludzi wciąż masa. I tak od razu ruszamy w kilka miejsc, które są przeze mnie musowo odwiedzane po pryjeździe. Nic to, że niedziela, się da przeżyć. Pamiętajcie, że w Szwecji często to poniedziałki są niedzielami i wtedy są pozamykane sklepy czy placówki.
Serio serio.
Po pierwsze szybki rzut oka na miasteczko, no wiecie, musowo, kocham je strasznie… a potem muzeum w Vitlycke i macnięcie chociaż kilku helleristningerów. Niestety, tak trzeba, się nie da inaczej, a potem… no właśnie, zastanawiałam się czy kąpiel, czy odpocząć po podróży, czy stare kości jakoś tak gdzieś ułożyć, no i wiecie, tak po prostu być i wszelako nie być jednakowo…
Ale mi się nie udało.
Bo nam się przypomniał łoś na skale stojący przy drodze…
A stał taki. Się okazuje metalowy… widzieliśmy go kilka razy, ale jednak jakoś tak nas ona myśl w muzeum napadła, no i chociaż plany miałam inne, to jednak zawsze w większości większej kierujemy się onym tchnieniem komórek mózgowych, które nagle decydują się zrobić coś innego.
Na przykład popatrzeć na łosiów…
Ale zaraz… moglibyście powiedzieć…
Przecież miałam zajrzeć znowu do Ed… no miałam, ale w tym momencie, na onym parkingu, chmurkami i lekką dusnością w powietrzu… jakoś nas pchnęło w Googe i znaleźliśmy Moose of Anneröd.
Trzeba co prawda trochę jechać od Tanum, ale powiem wam, że… warto. Jest to spory park, skalisty, właściwie górka, więc dobre buty i raczej nie dla małych dzieci. Spokój i cisa z dyskretnym łomotem autostrady, która biegnie niedaleko. Ale za to te drzewa, chociaż wróć, te drzewa za płotem, do tego jeszcze bilecik najpierw treba kupić, no a potem… potem się idzie… pod górę. Mówią wam niby by pójść tak, a potem tak, a potem jeszcze, ale nie dostajecie tych łosiów na tacy…
Oj nie.
Se sami musicie je znaleźć.
Niby okay, idzie se człek wydeptaną drogą, potknie się czasem, gapi się w oną przestreń i tak serio to nie wie jak te łosie wyłuskać zza płota, a nagle, z nienacka jakieś poruszenie, poszum… i jest, sterta brzozy zwalona i wielkokoronny byk wsuwa te liście. Żre oną całą brzozowatość, a ty się człeku gapisz… a potem zauważasz dziwnie nieruchomy kształt… jest i ona… siedi na gołej skale i chowa młode.
Pierun wie gdzie, inni mówili, że młode trudno zobaczyć, no ale…
Ważne, że mamy już dwa, a nie, czekaj… jest i młodszy pan rogaty i ten… kurde się patrzy, ale on się patrzy… się boję, bo idzie do mnie, posikam się z wraenia jak nic, więc w tym miejscu powiem, że o siku trudno, jakby co, ale jest tutaj jakby co chatka i kilka takich przystanków jaby ulewa czy coś… zbirowie? Albo zombiakowie? Czy inne tam niełosiowe ladaco was chciało podejść. Ale… w międzyczasie jak ten młodsy do mnie szedł, to omal mi kamera nie padła tak się telepała, a on podchodzi do siatki, łypie i…
ŁAPS!
Za młodziutką brzezinkę za płotem…
No oczywiście, że jestem dobrze wychowana i mu pomogłam. I w ten sposób przeszliśmy kawał siatki szukając gałązek i bawiąc się z łosiem. Znacy wiecie, on przyzwyczajony, my przeskoleni co wolno, a co nie, ale oczywiście, że na mnie kichnął, a potem parsknął, więc… obsmarczył mnie maksymalnie.
Nie wiem… baptyzm czy olanie… a nie, olanie inaczej, to widziałam…
Z łosiem gadać mona długo.
A i łazić po tym miejscu też. Kupujecie bilet i guzik ich obchodzi kiedy wyjdziecie. Po prostu. Parking pod budynkiem, który zostaje zamknęty, chyba że wynajmujecie pokój, to pewno wtedy możecie wejść, a no, tam też knajpka jest, ale ino w godzinach otwarcia… więc, jak się dacie załosić, a łatwo się dać, to wracacie szarówką, stąpając stromizmą w dół i nagle… widzicie JEGO… czwartego gościa… chyba najstarszego, jak ściąga sobie oną skórkę z rogów.
A w dotyku ona taka miękka, macałam…
Ale nie u tego kolegi.
Ten był dość daleko i zajęty sobą, niczym wielka kozica ocierał się o wszystko z taką mocą, że krople krwi ściekały po wszystkim, a resztki tej skórki zwisały mu niczym dredy i wkurzały go maksymalnie. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Zresztą, to było moje drugie spotkanie z łosiami, więc…
Nie żebym miała doświadczenie…
Kurcze… bolało go?
A w ogóle, to jak one po tych skałach chodzą…