Pan Tealight i Konsola…

„W pewnym momencie już nikt nie zadawał pytanie o to jej dziwne imię. No wiecie, nie Kaśka nie Brzoza nie Strumień czy jakoś inaczej, ino Konsola. Jakby miano na nie grać, czy figurki stawiać, czy coś…

Konsola?

Ale początkowo, jakoś każdy chciał się dowiedzieć czegokolwiek. Czy to jakoś po Mamusi, Babci, czy kimś tam innym. Wiecie, może to jakaś rodzinna tajemnica, czy inaczej? No bo przecież to jet ciekawe i ciekawi ludzi czy inne tam stwory. Kto im zabroni być ciekawymi? Tosz to zwyczajna potrzeba i wszelako dość normalne… wszelako jakoś tak w końcu nikt niczego nie powiedział. Wiecie, tak wprost. Niby między sobą szeptali, szepcili i wszelako rozprawiali nie do końca w obecności zainteresowanej, ale jednak… Czy Konsola słyszała? Zapewne tak, ale…

Nie reagowała.

Słuchawki na uszach, pojemność płuc mocna i łaziła nad morze wzywać Krakeny.

A tak, była specyficzną kobietą, czy też raczej bytem była specyficznym, bo kto by jej tam pod oną wielowartwową kiecę, zawsze dołem zamoczoną i w algach utytłaną, zaglądał. No nie było chętnych.

Za to Krakeny

Nadchodziły.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Nowe przygody Mikołajka” – … ech. Miałam, mam znowu. Taka prawda, że to jest jednak klasyk. Wiecie, takie coś, do czego się wraca, pamięta wciąż bohaterów, co bawi, a jeszcze w tym wydaniu jest genialne dla dzieci większych. I tyle, taka prawda. Lubię to.

Tak jak wracam do Muminków, o stopień wyżej dla mnie od Mikołajka, tak wracam do ukochanych autorów i innych postaci. Po prostu, wracam. Do czegoś znajomego, czegoś, co przynosi komfort… co jest miłe, słodkie, pokręcone, zabawne, ale jednak, pochodzi z onego świata, gdy to poprawność polityczna…

Nie istniała.

I to jeszcze w takim wydaniu!!! Kocham! Chcę całość! Mam nadzieję, że kiedyś się uda, mam nadzieję, że kiedyś uda mi się jakoś tę moją bibliotekę uzupełnić. Nie tylko mieć nowe, ale i te kiedyś wydane, wznowione…

Chcę…

Tęsnię za moimi książkami, wciąż.

To boli…

Napadła mnie zgraja wróbelów.

Nadal nachodzi mnie mewa, a dodatkowo, zamiast jednej wrony myjącej swoje jedzenie w poidełku są dwie i ta druga na mnie krzyczy… głupio się czuję, jak tak klika w klawiszki, a kątem oka widzę zbliżający się do otwartych drzwi. Wiem, że mewa się czai, by po prostu puknąć w okno. By domagać się głosem i dźwiękiem stukanym, ramoleniem, gruchaniem, onym spoglądaniem, wiecie, tak z boku, bo przecież na wprost to chyba dziób ino widzi… jak w tym memie z nosorożcem co rysunkuje się…

No więc… białe to mewa.

Wrona nadlatuje ciszej. Pojawia się najpierw jedna, czasem rzeczywiście jest sama, ale czasem jest głośna, dziwnie namolna, patrzy, gapi się we mnie jak w ten gnat z onym szpikiem smacznym, jak w czaszkę, w której oczy wciąż lśnią, widzą, smaczne oczka, nom nom nom… LOL

A czasem są dwie.

I wtedy jedna pije, a ta druga na mnie krzyczy.

Wyłażę i tak, wrzeszczy, bo wody nie ma, albo ją zapaprały i chcą świeżej, albo… no serio, od czego ja tu jestem, od tego by ptaszki się mną bawiły? Oj, chyba źle to zabrzmiało. No cóż, ale może to prawda i?

No i wróbelowie.

Wiecie, kolejne pokolenie, które szaleje… znów. Najpierw kryją się w bujny żywopłocie, zielonym i białym, a potem wpadają na taras i już wiem, że znowu będę któregoś wyganiała z domu. No weźcie no!!!

… więc napada na mnie latające.

Widać nie do końca akceptują to, że taras deszcz wymył, widać trzeba posrać trochę. No bo jak inaczej? Jak? Tak bez obsrania? No jak? Widać w ptasim świecie gówno ma wielkie znaczenie. Naprawdę. O wiele większe niż się ornitologom śniło, czy jakoś tak… bo kto inny o one ptaki dba?

Kto?

Chociaż… czy ja kiedykolwiek ornitologa widziałam?

Chyba nie…

Mniejsza, ptaki są ważne. Ptaki też srają. Zające są ważne i nawet mogą podjadać moje zioła, ale bez przesady, a jeśli chodzi o sarny, to nie, mam dość! Obżerają mi młode drzewka, więc szczerze, nie. Są piękne, niesamowite i wspaniałe, ale jednak, wiecie, człowiek się napatrzyć nie może i pozwoliłby im na wszystko, ale jednak nie powienien. Nie może… przecież…

Nie może.

Bo życie oznacza nie tylko dom, ale i ono zewnętrze… Ono zewnętrze, które wpływa na nas, które też jest domem, bo dom to nie tylko ściany i dach, ale też doniczka z lawendą i figa, którą sam wysadziłeś i jeszcze mięta, na potem, na herbatę i melisa, ku spokojności i drzewo, które się tak kocha, dziwnie, jak rodzinę i ta trawa pełna stokrotek, która, która naprawdę jest fascynująca.

Ale, którą trzeba przycinać czasem, ale dopiero jak dmuchawce polecą, ale dopiero, jak wszystko się zmieni, dopiero wtedy… bo przecież nic nie może być tak od razu, najpierw trzeba się napatrzeć na oną kwiatowość i pszczoły dokarmić, a dopiero później… Chociaż nie, wcale nie tak, główki stokrotek jakoś tak spokojnie umykają kosiarce, więc są zawsze, nawet jak trawce się łebek przytnię.

Włoski się znaczy…

Zielone.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.