„Chciwa Menda wcale nie była chciwa, no bez urazy, ale więcej politycznej poprawności może, co? Zwyczajnie, po prostu chciała…
Problem w tym, że chciała wszystko.
Czemu nie?
Dlaczego można jej czegokolwiek zakazać? Czyż nie winniśmy wszyscy po prostu pragnąć i brać… dążyć i sięgać? Mawiała… Czyż nie nakazano nam po prostu spełniać się i wypełniać, zapełniać i dodatkowo jeszcze, zwyczajnie, po prostu, jakoś tak… mieć, posiadać. Uznawać za swoje, nazywać…
Dlaczego miała sobie odmawiać?
Czyż inni to robili?
Czy byli tak słabi…
Pan Tealight spotkał Chciwą Mendę w czasach, gdy wszystko jeszcze było w powijakach. Ona też była zresztą, w końcu może była Pierwszą, ale nie jedną z Pierwotnych Pradawnych.
Co to, to nie!
Jednak ona, z tą swoją wolą i pewnością, wszelaką siłą i osobowością zdolną powalić i konia i słonia i jeszcze pięć światów równoległych sobie podporządkować… zwyczajnie, tak po prostu. Umiała. Potrafiła zdolnie. A taka niepozorna jest przecież. Ni wysoka, ni nisoka, ni gruboka ni chudoka, ni nijoka, ni jakaś takaś no wiecie, zauważalna od razu, czy coś w ten deseń.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
W śnieżnym nieznanym.
Czasem się zdarza, że w końcu trafiamy na ścieżkę, wiecie, kilometr czy cztery onego nieznanego…
Czasem tak się zdarza…
… coraz rzadziej, no ale, czasem się trafi… tym razem po spacerze opłotkami zalesionymi po kostki Almindingen… jakoś tak się udało dotrzeć, spotykając jedną ino familię w oddali, no i przemakając do wszelakich zmysłów, wiecie, w końcu zdecydowaliśmy się na ścieżkę między sosnami, ciemną, dziwną…
Taka zarośniętość obok chatki Hansa Rømmera.
Przy jeziorze.
Między drogami i ścieżynkami, rozłamem w ziemi, strumykiem i jeszcze mini wodospadami, ale… tym razem była ona zalesiona, magiczna i czarowna. Pełna wszelakich niespodzianek. Naprawdę. Pewno, że pod górę, plus śnieg… zasapał się człek robiąc kolejne zdjęcia w różnych pozycjach, wiecie…
… jednak niskie podwozie.
LOL
Ale…
Warto… bo ludzie nagle gdzieś zniknęli, przed nami ktoś tędy szedł, chyba znający to miejsce bardzo dobrze, z psem i…
… i wydawało mi się, że to będzie krótka wyprawa i zaraz wylądujemy przy jeziorze, ale nic bardziej mylnego, a na dodatek, coś położyło tutaj drzewa w trójkąt zgoła magiczny, w górze słońce nagle oświetliło czubki iglaków i jakoś tak, uświadomiłam sobie, że w końcu nie wiem, gdzie jestem, że z małego spaceru znowu zrobi się wielki i, że trzeba pamiętać o zmroku, który tu szybko łapie, słońce znika i już…
I gdy już uświadomiłam sobie, że nie wiem, gdzie jestem, że mogę iść po prostu i nic poza tym, szukając jakiegoś wyjścia stąd, bacząc na skały i rozłamy w ziemi, to zrobiło mi się lepiej. Pewno, że wcześniej widzieliśmy i ślady zajęcy i saren, ale… czy nas obserwowały? Oczywiście, że tak i ubawiły się, jak omal nie wyrżnęłam pokazowego orła na ukrytej, zmrożonej skale… naprawdę rżały… słyszałam, jakby co!!!
Zapamiętam sobie…
To moje jabłka wyżeracie!!!
No ale…
One patrzyły, a myśmy brnęli w śniegu zachwycając się dzikością onej dość młodej zieleniny i starej skalnej rozłamliny… w którymś momencie wleźliśmy na drogę dla tych rowerzystów szukających guza, ale… pół metra pod śniegiem była, więc wiecie… chyba raczej nieużywana, co nie?
Co jak co, to ludzie na nogach, sankach i nartach…
Nic poza tym.
Bycie tak, bez ludzi, tak w zimowatości… to naprawdę tutaj przywilej, bo jakoś Ludzizny wszędzie moc. Za wiele… męcząco. Bardzo…
Ale idziemy…
… wypełznięcie z tej całej śnieżnej niesamowitości zabrało nam godzinę. I tak, jak najbardziej na świecie było super i gdzieś mam to, że przemarzłam, zmokłam i w ogóle. Dobiło mnie uświadomienie sobie ile wlec się w śniegu trzeba do samochodu w tym całym zachodzącym świetle, no ale… po drodze mrożona pizza.
A co!
Na Wyspie warto szukać miejsc, albo odpowiadać na ich wołanie. Przełamywać strach i baczyć ino na „privat”.
Naprawdę… warto…