Pan Tealight i Hotel Niecichy…

„Skrył się taki silny kamienny, gdzieś między powalonymi kolumnami, między drzewami, które już dawno przestały sobie liczyć słoje, trawą wzrastającą stokrotkami i fiołkami, poszarzonymi kamieniami znaczonymi runami, między grobami zapomnianymi, porzuconymi sztucznymi kwiatami z czasów, gdy te były jeszcze modne… Skrył się w murach starego kościoła, gdzieś między nawą, a wszelakim uporządkowaniem pociemniałych od czasu ławek.

Hotel tylko dla tych, którzy nie mieli innego wyjścia, których nagle zatrzymało coś, czemu nie mogli się sprzeciwić i nakazało im po prostu zostać tutaj na dłuższą chwilę. Dla onych spragnionych prawdziwej ciszy, spokoju, nawet onego wiecznego, dla tych zdolnych odeprzeć duchy przeszłości, ale i przywołać tych, którzy wciąż jeszcze żyją. I to wiecie, z wyżywieniem pełnym, nie jakieś BandB.

Hotel Niecichy, choć milczący i stroniący od wszelakich, nadmiernych dźwięków. Zresztą podobnie było z tymi, któzy go zamieszkiwali w sezonie i poza nim. Cisi byli. Niczym owi mnisi obiecujący, ślubujący wszelkie paszczy nieotwieranie. Mrożenie gardła i nadcinanie sobie strun. Niemówienie. Ale czy naprawdę one ciszenie się? Nie. Nie zawsze, bo przecież ludzie mieli w sobie zbyt wiele dźwięków. Mruganie, siąknięcie noem, przełykanie ślini, oddychanie, nasłuchiwanie, a już przede wsszystkim, to miarowe, znienawidzone bicie serca.

Ale przecież musieli gdzieś pomieszkiwać, od czasu do czasu. Nim w okresie cieplejszej aury jego mieszkańcy przenosili się z powrotem do lasów, nad stawy, rzeki, do skalnych jaskiń, pod nawisy, mosty… musieli…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Moja siostra czy ja?” – … dobra. Ta powieść jest tak mocno powalona, pokręcona, rozbierająca czytelnika na cząstki, a potem zostawiająca go, by sam się jakoś poukładał. Taka jest…

A wszystko oczywiście zaczyna się od rodziny. Od dwóch sióstr, które zawsze lubiły oszukiwać dorosłych, że nie są sobą, ale siostrą. No któż nie zna tej konfuzji, gdy widzi idealne bliźniaczki? Ale co, jeżeli pewnego dnia coś się zmienia i jedna z sióstr, ta cichsza, dziwnie zagubiona, nie chce oddać pożyczonego imienia? Co zrobi druga z sióstr? A co zrobi jej matka? Czyż matka nie powinna ich odróżnić?

Zawsze?

Powieść naprawdę miesza pod kopułą. Uświadamia nam, a może tylko przypomina, jaką wielką tajemnicą jest dla nas dzieciństwo. Jak naprawdę niewiele sobie uświadamiamy, jak niewiele pamiętamy, jak mało stało się częścią naszej przyszłości. Ale najważniejsze… czy one naprawdę się zamieniły? Czy któraś kłamie?

A może obydwie?

Może nie tylko one.

Naprawdę intrygująca powieść zdająca się być niemożliwą w pozaksiążkowym życiu, ale jednak… jak wiele nie widzimy w dzieciach my dorośli, ja często ich nie dostrzegamy i nie słuchamy? Jak bardzo uznajemy wyższość własnego wieku nad ich prawdomównością? Albo i wybitną umiejętnością do przeinaczania świata…

No dobra… wiosna.

Nawet ta cała majówka. W niedzielę znowu trzy autokary Turyścizny z Polski… nie wiem, raz byłam na takiej wycieczce i jak dla mnie to nic superanckiego. Serio. Jedziesz, ludzie wymęczenie falami, często po zbyt wielu głębszych, więc… niby zatrzymują się one pojazdy w kilku wybranych pieczołowicie miejscach, ale jednak… Co zobaczą tak naprawdę? Czego doświadczą, jeśli w ogóle? A może jednak niektórym to naprawdę wystarczy? No wiecie, zawsze mogą odbębnić, że byli.

Odznaczyć to na swojej podróżnej mapie.

Nie oszukujmy się, my nie mamy majówki.

Co prawda za tydzień znowu będzie trochę wolnego, ale czy to się liczy? Nie wiem… ważniejsze jednak to, że było słonko, a człowiek ruszył się na plażę. I to na tą piaszczyście mięciutką. Niesamowitą. Ale najpierw… najpierw sobie uwiadomił, że ma tyle do wyboru. Naprawdę. Że gdy przychodzi czas spaceru, to może na kilka rodzajów plaży, w kilka leśnych ostępów, na wybrzeże skaliste, w większe skały, mniejsze skały, w ruiny, nad rzekę, nad stawy ptaszków poszukać. Może wleźć w tyle miejsc. Może pomacać to i tamto, albo zwyczajnie gdzieś dojść i uwalić się na kocu i już jakoś tak się nie ruszać.

Ale na dziś wybrał Dueodde.

Najpierw droga na plażę.

Niesamowita.

Zahaczasz o święty kamień, bo ofiarę bogom złożyć należy, no i tak dalej, a potem zatrzymujesz się oczywiście przy czarownej, obrośniętej owocowymi, kwitnącymi biało drzewkami. Gdzieś w głębi majaczy domek, do którego chyba nikt jeszcze nie przyjechał, a może tylko nikt go nie wynajął, no wiecie, więc może mnie nie przegonią, bo mi tak bardzo zależy na tych zdjęciach, na onym szczególnym błękitnym świetle, które można złapać, gdy tylko człek się postara, gdy się odważy. Gdy nie zrejteruje. Gdy tylko pozwoli sobie na pewną nonszalancję i wiecie, będzie się trzymał w odpowiedniej odległości, bo jednak prywatność starej, murowanej chaty należy zachować. Przecież może sobie nie życzyć odwiedzin. Jeszcze nie. A może to jedna z tych, która pożera swoich odwiedzających? Kto to wie. Jedno jest pewne, wszelkiej maści Turyścizna już zjechała. Na razie występują miejscowo, ale jednak.

Są.

Ale ta biała kwietna aleja… łapię ją obiektywem już drugi raz o tej porze roku i nie mogę się nią nacieszyć. Niby krótka, niby przy drodze – zaskakująco dziś ruchliwej – ale jednak, ten zapach, te płatki opadające na ciebie gdy zginasz się, wspinasz na palce, pochylasz, gdy chcesz uchwycić jak najwięcej… Chcesz tutaj zostać. Wiesz, że to ten zapach i kolory, które otumaniają cię jak Tchórzliwego Lwa w „Czarodzieju z Krainy Oz”, ale chcesz się im poddać. Chcesz zostać w tym aromacie. Po prostu na zawsze.

Zasnąć.

Ale miała być plaża.

Przy plaży otwarte knajpki, sklepik i lody. Czyli większości już wystarcza. Po co leźć po onej drewnianej, zasypanej ścieżce. Po co się wysilać, a jednak warto. Naprawdę. Wiecie dlaczego? Dla tego mlaskającego odgłosu trzaskających w słońcu szyszek. Brzmią jak te wybuchowe czekolady. Wiecie, były kiedyś takie. Strzelały dopiero macane językiem… tak te iglaki brzmią. I teraz gdy idziemy na plażę i potem, gdy już będziemy wracali. Będą grały swoją własną melodię o nadchodzącym ochłodzeniu. Bo tak, po dzisiejszym miejscami nawet 20 stopniowym ciepleniu, jutro spadniemy do piątki!!!

Ale na razie gorąc na plaży, ludzie gdzieś majaczą, ale jakoś nie wybierają się na dalsze wycieczki. Niektórzy próbują nawet zamoczyć palec, czy coś więcej, ale raczej szybko uciekają. Za to samo morze pulsuje swoimi gradientami. W oddali jaśniejszy granat, potem szmaragdy, znowu niebieskości, szafiry nawet, lekka zieleń, aż w końcu bursztynowość. Jest w tym coś szalonego i ten szum, fale uderzające i przelewające się ponad stworzonymi przez siebie mikroklifami. Wszystko takie zaskakujące. Nieliczne wodorosty, reszta gdzieś przemieliła się w odmętach by stworzyć tą bursztynowość, ale są i te niechciane rzeczy… jakaś torba, plastikowy kubek.

Wycięte krzaki i drzewa, wydmy nietrzymane w ryzach.

Wsio się jakoś tak sypie.

Ale ta pustka i krok za krokiem, uspokajają. Człowiek się wyłącza. Coś w nim się znowu układa, jak w lesie, powietrze mąci mu coś w płuckach i wiecie, jest dobrze, co więcej, nawet bardzo dobrze. Pojedyncze maleńkości muszel, korcący mnie wielkie kawał driftwooda. Taki już wypieszczony, taki wyrzeźbiony. Chcę go, woła mnie, ale przecież nie zaciągnę go do domu, jest większy ode mnie!!! Dlatego ze smutkiem go żegnam, wpatruję się w rzeźbioną powierzchnię plaży, nęcą mnie fale na kałużach solnych… po prostu wszystko tutaj jest takie wybitnie artystyczne.

Takie inspirujące.

Ale spacer kończy się zbyt szybko. Niby wiesz, że możesz dalej, ale przecież jeszcze trzeba wrócić. No i czas szybko ucieka, więc… ścieżką przez wydmy, obok koła ratunkowego, no i znowu ten mlaszczący odgłos trzaskających szyszek. Taki smaczny, tak odurzający zapachem aromat rozgrzanej żywicy. Chciałoby się tym wysmarować, ale przecież wiesz jak to działa. Już próbowałaś. Lepi się momentalnie!!!

No i teraz przez las, między sommerhusami w większości wciąż pustymi. I niestety, między wyciętymi drzewami, gdzie pobudują się nowe domy. Znowu potykamy znajomego królika i wronę, z którą ów chyba się blisko kumpluje… Wiecie, takie nie do końca wildlife. I te ptaki, trelujące między gałęziami, brzozy już wypuszczające liście. Iglaki połyskujące od soków. Wszystko takie niesamowite. Niby tak powtarzalne, a jednak… No i te owocowe drzewa, puchate niczym kwoki na grzędach. Piękne, zachwycające, częściej zaskakujące. Piękne, nęcące aromatem. Znowu nie chcesz wracać do domu, ale przecież w domu też to masz.

A jednak mógłbyś tutaj zostać człowieku.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.