„Chrapały.
Ale o tym się nie mówiło.
Niektóre miały problemy z moczeniem nocnym, ale to też było tajemnicą poliszynela, Królewskiej Służby Zdrowia Niestabilnego oraz wszystkich tych, którzy sprzątali… ale poza tym, przede wszystkim, a często i w ogóle… spały. Wciąż spały. Wybrane pierworodne córki z najbogatszych rodów, nigdy niewspominane w annałach, księgach posiadłości, kościelnych, czy wszelakich innych. Zabierane zaraz po narodzeniu, kładzione właśnie tutaj na Polu Duszyczek Śniących… dorastające, ale niebudzące się. Dokarmiane, przykrywane mszanymi kołdrami, wygodnie rozpostarte, skulone, lekko się śliniące, ale jednak… jednak nadal tylko śniące.
Tylko co?
Kogo?
Badania, które na nich prowadzili wszyscy Przedwieczni… których nie było wielu, bo wiecie, niektórzy zapominali kim byli, inni znowu mieli to już gdzieś, bo ile można, a jeszcze inni postanowili prowadzić nudne, ludzkie życie i nie martwić się o rzeczy, które żywych krótkotrwale przerażały. Pan Tealight jednak był osobnikiem obowiązkowym, więc… opisywał je raz w roku.
Częściej serio nie miało znaczenia!
One skulone postacie, na tych różnorodnych łóżeczkach, przy niektórych jeszcze odwiedzające je osoby, przy innych pozostawione kwiaty i zabawki w zbyt pstrokatych kolorach. Tu i tam jakaś muzyka, pienia, zawodzenia delfinów, morza szum, ptaków śpiew, piasek przesypujący się w klepsydrach… no wiecie, prawie jak na cmentarzach. Ale tylko PRAWIE. Bo przecież one miały żyć zawsze. Ich dojrzewanie zatrzymywało się w tym okresie, gdy człek wciąż był młody i śliczny, ale wystarczająco mądry by zdawać sobie sprawę ze swojej głupoty, więc…
Czasem Pan Tealight zabierał ze sobą Wiedźmę Wronę Pożartą i ona zadawała mu najdziwniejsze pytania. Jak na przykład: Czy ci przychodzący im zazdroszczą? Czy może je czczą? Czy są ich snami? A on jak zwykle jej nie odpowiadał świadomym tego, że ma na to zbyt niewiele czasu.
A raczej ona go nie ma…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Książka. Ze smokiem!
I to z dedykacją!!!
Niby nic, co nie?
Niby człek, który od zawsze z książkami, co to od małego dedykacje dostawał nawet na te książki na przyszłość, to powinien być przywyknięty, ale… ale nie. To zawsze coś w człowieku porusza, serce łomoce, niuch świeżych stron…
Mniam!!!
W sprawie turbociej…
Rybciowo. I pewno wcale nie chodzi o to, że to rzadka ryba… Wiecie. Przez to, że ta cała sprawa wybuchła, człek się nauczył, że nie każda flądra to flądra, choć każda płaska to flądrowata, znaczy jakoś tak. Sorry, ale wiedza głównie z wikipedii, więc wiecie jak to jest. Nie można być pewnym niczego. Ale… jak większość krajów nadbałtyckich i my mamy problem foczy. Pogłowie zwiększyło się strasznie, a jeść ich nikt nie chce. Foki ryb nie jedzą, tylko je niszczą, nadgryzają, wyrzucają, a nie oszukujmy się, człowiek już dawno zakłócił cały ruch łańcucha pokarmowego, więc… złapano jedną czy dwie. Jakoś z jedzeniem chyba było gorzej. Czy świat nas przeklnie, pewnie tak, czy świat zechce poznać realia, ha ha ha, nigdy w życiu i tyle!!! Zawsze tak jest. Do wieszania wszyscy, ale do myślenia pojedyncze, zlęknięte jednostki. Nie oszukujmy się.
No i dlatego pomysł z turbotem.
By zaludnić one wody dookoławyspowe i wiecie, potem mieć coś na sprzedaż, bo rybołówstwo u nas to jakaś forma mirażu, coś na kształt pradawnej sztuki, muzealnictwo i takie tam. Sztuka prawie zapomniana poza onymi pojedynczymi osobnikami moczącymi kije. I oczywiście wielkimi łowami w czasie zlotu białych łodzi…
Na czym ma to polegać?
A cóż, tutaj mały haczyk. Ekhm, zamierzony zarzut. Otóż łowcy wszelacy mają łapać i wypuszczać one zdolne do rozrodu sztuki. Nie wiem czy przy tym nucą im jakowąś płodną kołysankę, czy dają coś pobudzającego rybie feromony, czy pierun wie co, ale podobno to ma pomóc. Nie wiem, jestem sceptyczna. Poza tym… ech, ryby z Bałtyku są uznawane za te najbardziej trujące. Czy iperyt czy nie, czy się wsio już tam na dole rozszczelniło, czy nie; czy Rosjanie kładą swoje rurki, czy nie. Prawda jest taka, że nikt niczego nie wie. Za to zbyt wielu się oszukuje. Jak przy każdej nowości, wielkie poruszenie…
Myślicie, że wyjdzie ta cała turbocia palooza?
Może?
Wolne.
Czyli święta najgorszej buły!!! Ogólnie mówiąc zwyczajowy dzień wolny, gdy warto po raz pierwszy skrócić trawnik o stokrotkowe łebki, coś posprzątać, zjeść pójść na spacer. Czy ktoś pamięta o modlitwie? O tym, że wolno był jeść to i to, oraz że wyjść należało tylko do kościoła? Pewno niewiele, w końcu religia tutaj to sprawa płatna, więc można skorzystać z opcji na płacenie wyłącznie na miejsce na cmentarzu. Wiecie, takie oficjalne… a cała reszta. Kurcze, nawet nie wiem czy w Gudhjem były jakieś obchody kościelne, ale flagi zawisły ładnie. Jak co roku. Dla buły z kardamonem.
Bo co do modlitw, to wiecie…
Wydawało się, że ludzi w mieście będzie sporo, al nie, jakieś dziwne pustki. No dobra, może i jest dość chłodno i wieje dziwnie, wiar wciąż zmienia kierunek, ale jednak… przecież to wolne!!! A tutaj pierwsza i tylko kilka osób. Sklepy w sporej większość otwarte, ale też i wszelkiej maści murarze, czyściciele i tym podobni pracują przy nich szybko, sprawnie i kompletnie zatykając drogi. Hmmm… może jednak ono wolne jeszcze bardziej straciło na znaczeniu? Nie wiem.
Tradycja?
Nie, w sprawie tradycji, to już w ogóle dawno nic.
Za to błękit nieba sprawił, że człek po deszczowym dniu wypełzł w oną wietrzność i wybrał się w las. By nie nabrać zbyt wiele robactwa oczywiście wybrał Almindingen, więc… dróżki utarte i utwardzone. No dobra, w większości, bo potem nagle jakoś tak zbłądził na skały omszone, wilgotne, i zrozumiał, że wiele, zbyt wiele ścieżek rozmyło i trudno się poruszać. Sporą część odwala się na czworaka. Ale i tak wart, by obejrzeć one drzemiące trolle. Głowy złożone na zeszłorocznych liściach, wciąż mile wygrywających swoją szeleszczącą melodię, gdy się nimi rusza. Ale uważajcie, melodie bywają zwodnicze, a pod liśćmi kryją się głębokie, błotniste dziury. Bo choć długo nie padało – o dobra, wczoraj trochę – to jednak zalane pola wciąż obecne, a na wzgórzach nad Echową Doliną wciąż utrzymują się one czarowne, błękitne oczka pełne czystej nad podziw wody.
Ale widok z góry… niesamowity. Królewski kamień wolny i można usiąść z trudem powstrzymując się od zgilotynowania narowerowej Turyścizny, która nie powinna tutaj być. W końcu to tylko dla chodzących, ale wiecie, oni wiedzą lepiej.
Z miasta są.
Ze stolycy…
I już nerwy znowu masz nadszarpnięte i nie chce ich ukoić nawet świerkowy zapach. A pachnie tak cudownie, żywicznie, świeżo. Pięknie. Może jednak zostać w lesie. Nie ruszać się nigdzie. Może zwyczajnie zasnąć przy tych głazach, zanucić im coś, skamienieć. Nie ruszać się już nigdy? Odmówić bycia człowiekiem?
Może?
Czy wrócić?