Pan Tealight i Ostatnie słowo…

„Zawsze je miała.

Ale ostatnio stawało się coraz mniejszej, mniej wyraziste, jakieś takie chudsze, mikrzejsze, jakieś wiecie, takie mniej widoczne, dziwnie niewidoczne. Czasem tylko jego cień, czasem tylko jakieś mgnienie zauważalne w kącie oka. Jakby ktoś je wycierał zbyt często, polerował, domagał się poklasku, połysku, którego Ostatnie Słowo nie potrafiło dać. A może zwyczajnie nie chciało. Nie czuło takiej potrzeby?

Lub…

… nie mogło?

Czyżby wszystko miało się zmienić? Ona codzienność, którą tak dobrze znali: misie gadające, jednorożce, krasnale piorące sprośne ciuszki w rzece, trolle, którym trzeba wyczesać grzywki ale nie tył kamiennych łbów… no wiecie, normalność. Kompletna, znana i bezpieczna. Zapewniana przez Ostatnie Słowo.

A może po prostu miało nadejść nowe? Może zwyczajnie to się zużyło i należało czekać na wyklucie się nowego? No wiecie… po prostu jak wszystko w końcu się sprało, nie było czego cerować, więc należało poszukać jakiegoś jajka, albo może kwiatu? W czym wzrastało Ostatnie Słowo? Nowe Ostatnie Słowo? Bo przecież bez niego jakoś będzie dziwnie i nazbyt niepewnie. Jak będą wiedzieć czy rozmowa w końcu dobrnęła do bardzo grząskiego, ale jednak końca?

A Ostatnie Słowo tylko się przemieniało. Rzeczywiście było cichsze, spokojniejsze, milczące, ale wciąż w niej było. Przeobrażało się. Miało stać się sobą, ale innym, ulepszonym, może głośniejszym, a może tylko bardziej wyrazistym? Przyczesanym w innych miejscach, ale i nastroszonym w całkiem tych zaskakujących. Tutaj wzrosła mu jakaś dziwna, mała rączka, tam znowu wie nibynóżki. A tam… cóż, tego nawet ono nie wiedziało, dziwnie nie do końca świadome tego, co się z nim działo. Dziwnie zaskoczone tym, co mu się przytrafiało…

Ale tak to jest z pierwszymi razami.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Noc” – … dziwny. Tak, tym jednym słowem można określić mój stosunek do serii Miniera. Mam do jego książek dziwny, może i pokręcony stosunek. Bardzo pokręcony. Z jednej strony go lubię, kupuję, ale z drugiej… gdzieś w połowie każdej wszystko zaczyna być…

Tak przewidywalne.

I się wkurzam.

Tym razem cała historia jest jeszcze bardziej przewidywalna, ale przeczytanie poprzednich części tej historii jest aż nazbyt konieczne. Serio. Zacznijcie od początku, bo pierwszy tom jest najbardziej klimatyczny. Tom pierwszy to cały początek, bez którego nie da się dotrzeć tutaj. W to miejsce, gdy znowu oni, wielcy wrogowie, wciąż pamiętający ten pierwszy raz… stają na przeciwko siebie.

Który przeżyje?

I który tak naprawdę jest dobrem, a który czystym złem? Czy można to zdefiniować i w ten sposób, jeden, określony, zawsze widzieć?

Powieści Miniera zawsze zawierają więcej rozmyślań o definicjach dobra, zła, bieli i czerni oraz ocieniach szarości, że nie można od nich uciec. Zawsze będziecie myśleć o tym, co się stało, nawet wtedy, jeżeli wszystko zdaje się być tak oczywiste. Zawsze. Z tych powieści nie da się ot tak po prostu wyjść bez żadnego ubogacenia mózgownicy, a nawet i serca, czy też szeroko pojętej duszy… a podobno to ino kryminały…

Pamiętajcie, czytajcie od początku!!! LOL

Słonko słonko słonko…

Po dwóch wrzących dniach się ochłodziło. Nagłe przejście z 20 stopni na 2 dziwnie papra człowiekowi w kościach i ogólnie frustruje przyrodę. Może i hiacynty wyszły, ale mikre są jakieś, dziwnie chudawe i rzadkie. Może i są pojedyncze zawilce, może, przebudziły się jeże i są tak głodne, że wyłażą nawet w ciągu dnia poszukując jedzenia… Może i kalendarzowo to już trwa to od kilku tygodni, ale… jakoś tego nie czuć.

Naprawdę.

Niektóre sklepy oczywiście są otwarte, nowe afery narastają, winni są nieścigalni, niewinni obrywają, ale… coś wisi w powietrzu. Coś większego. I nie mówie o tej rąbanej drodze rowerowej, której nie chcę. Dlaczego? Nie dlatego, że jestem im przeciwna, ale mam dość wycinki drzew. Wycinają je na potęgę, a budowa takiej trasy znowu zrujnuje nam lesistość. Niby to tylko krótki odcinek – więc w cholerę czemu nie używać pobocza? Sprawdziłam, da się. Po co niszczyć przyrodę, do której przecież chcecie zachęcić ludzi, więc…

Znowu.

Gdzie tu sens?

Zaczynam odczuwać strach.

Boję się Wyspy. Pewnikiem to zwykła paranoja, może i trochę silniejsza niż moje zwyczajowe życiowe maksimum, ale jednak… coś jest nie tak. Gałęzie wciąż nagie, drzewa zdają się umykać przed dotykiem ludzkich rąk, tych, które znają, które nie chcą ich skrzywdzić. Psy rzucają się na ludzi. Wróblowate wymierają. Czy przesadzam? Nie, tylko obserwuję. I czuję. Więcej. Bo mieszkając w takim miejscu nie da się od niego umknąć. Ono włazi w człowieka, zmienia mu światopogląd, uczy nacjonalizmu totalnego i… już nagle nie ma niczego poza tym miejscem, więc gdy je niszczą wściekasz się. Wkurwiasz. Targa tobą taka złość i przemożna niemożność uczynienia czegokolwiek, że aż się w końcu zatrzymujesz i dociera do ciebie, że oni po prostu nie myślą. Bo nie muszą chyba. Są tylko Homo sapiens telewizjon oglądajus i to im wystarczy. Mniej drzew to lepszy widok, nie tlen czy utrzymanie ziemi w normalnym położeniu, do którego się przyzwyczaiłeś… nie. One zasłaniają widok.

Podobno w Londynie drzewa znikają nocą.

Ech, tam przynajmniej mają jakieś poczucie wstydu widać.

Tutaj go nie mają. Tutaj ekologia nagle dostała w zestawie do podstawowej definicji jakieś inne, pokrętne, które nagle są panujące i prawdziwe. Jedyne prawdziwe. I wszyscy je przyjęli. I nie protestują. Nie ma szans.

Boję się Wyspy.

Już nie boję się o nią, ale boję się jej. Opadła mnie ona niemożność opuszczenia domu i trzyma mocno. Nie puszcza. Niby Chatka to też część Wyspy, ale jednak… Co się dzieje? Ruscy? Serio? Kolejna fala strachu, kolejne morderstwo, a ja pieprzę o drzewach? Ciekawe ilu by tak powiedziało? No ale… drzewa są ważne. Zdrowe żarcie, woda, powietrze są ludziom niezbędne, a nadmierna ilość osobników jest zbędna.

Coraz więcej wszelakich trucheł na drogach.

I nie mogę powiedzieć, że to tylko taki czas, bo przecież chodzę od zawsze, ale teraz, to już przekracza moje pojęcie. Futerkowe ścierwa przyklejone już do asfaltu wątpliwej jakości, bo przecież innego już nie dostajemy. Czasy pięknych dróg, którymi tak się w Polsce zachwycali kilka lat temu, zniknęły. Jakby ich nigdy nie było. Może zostaniemy zawróceni do czasów ubitych traktów? Byłoby bardziej logiczne, niż ciągłe zrywanie onych strzępków i niszczenie tego, co jeszcze się ziemi trzyma.

No ale… kolejny temat, bo mnie serce boli od poprzedniego…

… minigolf.

Niech mnie ktoś oświeci, co jest w tym takiego super? Bić piłki obok szosy? Nie no, widok na kościół jest, ale serio? Mniejszy minigolf na sprzedaż, czy już teraz sprzedany – ten od Kalas-kalas – a kolejne poukrywane przy campingach, to całkiem inna sprawa. Ale ten w Ostelars… ekhm, co w nim takiego super? Żeby nie było, byłam, obejrzała sobie i nie rozumiem nadal. Naprawdę. Że niby rodzinna rozrywka? Czy chodzi może o współzawodnictwo? Ale to takie trochę… nie wiem, dziwaczne. Ta piłka, kijek, te miniaturki. Słonko walące po glacy… Golf jako golf jest dla mnie też nie do końca zrozumiałą rozrywką, ale doceniam oną zieleń równo przystrzyżonego trawnika i boję się panicznie ludzi, którzy pierdolnąć mnie w łeb piłeczką mogą, bo przez środek jednego z największych na Wyspie pół przebiega ścieżka turystyczno-rowerowa. A tak jakoś bezczelnie se tam biegnie…

No ale ten minigolf?

Bawicie się w to?

W upalne dni?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.