Pan Tealight i Człowiek z czerwoną drabiną…

„Tak nagle obok nich przeszedł.

Machnął oną czerwienią.

A oni właśnie wracali, umęczeni spacerem, kolejnymi krokami, lekko zniechęceni onym wkraczaniem na górkę, ale przecież nie mieli innego wyjścia. To nie mogło tak po prostu nagle się skończyć i wtedy pojawił się on. I nagle zyskali nowe siły i zwyczajnie musieli, no wiecie, taki dissorder i tyle… poleźć za nim. Bo przecież musiał skrywać jakieś tajemnice, inaczej miałby ją srebrzystą, aluminiową, lżejszą, a nie taką… ciężką i aż nazbyt krzyczącą oną czerwienią krwistą…

A właśnie.

Czy to była farba?

A co jeśli była to krew, zmieszana z lakierami w taki sposób, by pozostać na niej na zawsze? A co, jeśli był to amulet, dzięki któremu ów osobnik, a może tylko pomocnik jakiegoś wąpierza, ssacza czy innej pijawki, jakowyś renfield, który po prostu szykuje miejsce, na kolejną krwawą rozprawę?

Dlatego za nim ruszyli.

Dla historii. Opowieści. Może wciąż odradzającej się legendy czy mitu? Dla jakichś może bóstw obcych, obserwacji, a może zapoznania? Dla jakiejś nowości, a może starości od nowa odkrywanej? Po prostu musieli. W końcu on miał czerwoną drabinę, a takie coś nie zdarzało się tutaj często…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Arnager…

Miejsce, które mnie przeraża i fascynuje. Właściwie martwe jeżeli chodzi o całoroczność, fascynująco żywe jeśli chodzi o przeszłość i to zarazem ludzi jak i zwierząt. I coś dla archeologa i coś dla paleontologa. Intrygujące, niewielkie, artystyczne, ale też biedne miejscami tak, że serce pęka… Bo to właściwie chwila, kilka większych sztormów i jakoś tak wszystko zniknie.

… więc macie tam dom, który po wyburzeniu tego, który stał przed nim ma być teraz ratowany przez nasze podatki. Przede wszystkim, kurde, kto zezwalał na budowanie tak blisko, po drugie, przecież kiedyś nie było tak blisko… no więc macie ten dom. Podparty. Coś, koło czego nawet nie chcę przechodzić, a już mieszkanie tam, na pewno nie dla mnie. Oj nie, nigdy. Zresztą, spora część z tych domów zdaje się poruszać nawet przy najlżejszym wietrze, ale gdy startuje samolot… No tak, lotnisko. Koszmar straszliwy!!! Głośno, ciężko, dziwnie. Jakoś tak niewyspowo. Oczywiście, że rozumiem, iż nie jesteśmy Szwecją i promy u nas są drogie jak cholera i dżuma wzięte razem, więc pewnikiem to lotnisko jest potrzebne. Nie znam statystyk. Mogę patrzeć tylko na gości, którzy sobie skaczą ze spadochronami i zastanawiać się, czy wcelują w ląd, czy wiatr powieje, czy może ciśnienie się zieni, czy coś… O pomarańczowa czasza!!! Mój lęk wysokości ma się tak dobrze. Bardzo dobrze nawet.

Molo…

Czy raczej mostek do portu?

Portu na morzu?

To kapitalna rzecz/miejsce w Arnagerze. Naprawdę. Polecam gdy wieje i gdy nie wieje, ale z rozważnością, uważajcie. Wciąż zbierają na remont i most się chwieje, zaczyna być wiązany sznurkami, ciekawe kiedy na skocza zaczną go łatać? Czyż to nie dziwne, że na to nie ma pieniędzy, a na durnoty są? Przecież i widok i port na środku morza – no dobra prawie – ona maleńkość kwadratowa, betonowa, te skałki, ten look w spienioną głębię, te kology łódek w większości stareńkich, ta szatnia, zlew, maciupki pomościk. Nie wiem dlaczego, ale strasznie mi tam dobrze, gdy nikogo nie ma. Poza Chowańcem oczywiście. Obserwowanie dookolności tego dziwnej twierdzy, jej zmienności, to po prostu coś niesamowicie innego, jakby tylko mojego. Te narastające glony, te wodorosty, te momenty rozbryzgów… te krople wody… ona dzikość nieujażmiona. Perfekcyjna falowość, miejsce do kąpieli w niesamowicie barwnej wodzie…

Czad!!!

… a potem pod most…

Tam wszystko jest inne i tym razem, widzicie jest mniej wody, więc nrodziła się niesamowita, aczkolwiek pewnikiem tymczasowa, szeroka plaża… i te kolory pod moste, one zielenie, szmaragdy i wszelkie zażółcenia od piasków.

Po prostu bajka.

A teraz przed siebie. Obok maluśkiego mostka, na który nie można wejść dziś nie mocząc się zbyt bardzo, no i na kamienistą plażę, w te niskości wodne, one wodorosty, one kolory kamyczków, te zaróżowienia, żółcienie, nawet błękity!!! Tylko szlifować i oprawiać, a może nie… może to wszystko przynależy wyłącznie do dzikości?

Wolności?

I oczywiście wapienny klif. Może niewielki, może i właściwie dość krótki, ale jednak niesamowity. Krok za krokiem człowiek czuje jak wapień wyciąga z niego każdą wilgotność. Tę, której był świadomym i taką wiecie, całkiem nienamacalną. Dodatkowo od kilku dni jest ciepło, a nawet gorąco. Morze się nawet nie buja, w płytkiej wodzie stoją osobnicy w gumianych wdziankach, ale nic z Greya… i moczą sobie one patyczki. Nie mam do tego cierpliwości, więc macm sobie kamyki i daję się odwadniać. Ale one są takie czadowe. Poukładane niczym one klocki Lego. Pasujące do siebie, ale w zbyt wielu miejscach drapieżnie nadgryzione zębem czasu. A może raczej przyrody? Bo przecież to zwykłe wiatry, deszcze i fale… nic więcej.

No i czasem człowiek, ale tego się nie uniknie.

Za każdym razem gdy tutaj przychodzę, wszystko jest inne. Niezależnie od morza ono wybrzeże będzie odmienne. Wyłagodzone, a może całkiem zniszczone? Czy Wyspa zmieniła się w wielki pączek i ktoś nas nieźle, bezczelnie i całkowicie nie płacąc za zjedzoną usługę, nadgryza? A może tylko, wiecie, zlizuje lukier? Wysysa dżemik? Różane są the best jakby co!!!

Idzie człowiek aż wszystko zmaleje, aż odnajdzie strumień, który wdziera się gdzieś wgłąb plaży zamiast płynąć nad kamieniami… aż przycupnie sobie na chwilę by odsapnąć, bo nogi bolą nie tyle od kilometrów, ale raczej od onej nierówności terenu. Od tych kamyczków mniejszych, a potem nagle tylko większych… od piasków pojawiających się sporadycznie, od pustki… i majaczącego wybrzeża w oddali. Statków gdzieś na horyzoncie, których nie widać, bo świat dziwnie kończy się jakoś tak bliżej dzisiaj. Havgus nas ochroni, ale nie przed odgłosem pokładowych trąb…

I kolejny skoczek… ech, że też się nie boją?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.