Pan Tealight i Balonik…

„Trząsł się i telepał na gałęzi… zapomniany, przeterminowany. Wiecie, taki balonik w kształcie Mikołaja, tego ze świętych. Znaleźli go zaraz za zakrętem, chcąc wyprawić się na dłuższą wędrówkę, ale nagle jakoś im przeszło. Ona już nie chciała, on odczepił balonik, dopompował i postanowił, że ponieważ ona tak nienawidzi Wielkanocy, to znowu zrobi jej Merry Christmas.

Bo może…

Lekko go obczyścił, dodał ładną wstążkę i powiesił u drzwi Sklepiku. Jakoś tak na zachętę, wiecie, miał nadzieję, że ona przyjdzie do nich, ale spoglądając na pogodę, na tą wietrzność, mokrość nie do końca będącą oną zimową, to jednak… jednak jakoś tak po godzinie zdjął balonik, wprowadził go do środka, cieplejszego i suchszego, no i czekał dalej. W końcu stracił nadzieję. Po prostu, czasem przychodziła, czasem nie. W rzeczywistości nie było w jej odwiedzinach jakiejś regularności, ale gdy nie pojawiała się przez dłuższy czas, zaczynał wpadać w panikę, bo…

Bo ostatnio… ostatnio jakoś bardziej mu jej brakowało i wpadał w dziwną panikę, gdy tylko do szarej głowy zakradła mu się myśl, że ona może zniknąć. W końcu przeniknąć w inny świat i już tam zostać, albo tak dobrze czuć się w swoim czasie, że tam już zostanie, albo ktoś ją tak pokocha, że po prostu wciągnie ją do swojego świata i już nie puści. Nigdy w życiu. W życiu wszystkich… Czy to znaczyło, że się aż tak od niej uzależnił? A może tak naprawdę zawsze była w nim?

Czekała.

Deszcz bębnił o szyby, o dach, ale dziwnie pod takim kątem, jakoś tak, że wygrywał posępnie żałośnie smutną melodię i naprawdę go dobijał. Wiedział, że na lubiła taką pogodę, więc pewno była w domu. Może czytała, może pracowała, szukała krzyżyków, może jednak bawiła się, może wymyślała coś… coś, co odciągnie ją od niego, coś co sprawi, że zapomni o nich wszystkich…

Taaaak… Pan Tealight źle reagował na wiosnę.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Gdzie jest Mia?” – … no właśnie. Kto uwierzy matce? Czy może znajdzie się ktoś?

No dobra, może i filmowo pamiętam kilka takowych obrazów o zagubionych pociechach, różnorakich, raz dzieci były, raz ich nie było, istniały lub nie, porwane, zjedzone, kompletnie urojone, dziwnie chciane, a może naprawdę tylko zarysowane w pamięci, zagubione gdzieś tam w czasie i przestrzeni… więc wiecie, nie oczekiwałam wiele. Ale to, co dostałam, nie do końca spełniło moje oczekiwania. Cała historia jakoś tak się nie kleiła. Pomieszanie chronologiczne fabuły, dziwne postępki matki, przewidywalność… No serio, jak kto mógł się nie domyśleć co się stało? Serio?!!

Dobra, powieść jest niedopracowana, przewidywalna i jak dla mnie… dziwnie odpychająca. Zmęczyłam ją. Naprawdę. Znienawidziłam główną bohaterkę i nie zależało mi wcale na rozwiązaniu tej sprawy. Jej mąż to piece of shit, a cała powieść sklejona z obrazów, które wnoszą dziwnie za mało by wczuć się w ból matki. W to wszystko, co zwykle dzieje się w związku po zaginięciu dziecka. Jako czytelnik przez cały czas stałam gdzieś obok, jak jakiś całkiem obojętny obserwator, a takie powieści powinny nam skakać po wątrobie, walić po łbie, ściskać za serce i naprawdę wpływać na postrzeganie świata.

Ta tego nie robi. Jest po prostu za słaba. Albo ja mam ich za wiele za sobą. Może dla początkującego czytelnika się nada?

Kolejne dni w raju…

Na plaży wieje…

… w mieście wieje mniej i jaja na dwóch drzewach lekko ino się chybotają. Po prostu jak zwykle. Morze piękne. Czystość wody maks, niewielkie fale, pływać można. W mieści masa ludzi do 14tej – bo to sobota. Potem nagle wszystko pustoszeje. Podobno po wielu latach po raz pierwszy Kvickly w Rønne będzie zamknięte w święta. Zwykle nie było, bo jest przy plaży i podpadało pod jakieś ta prawa, ale teraz prawa sklepowi odebrano, więc kanał. Niby nie do końca, bo po prostu trza będzie kupić paczkę mrożonych bułek i tyle, ale… ale w świecie, gdzie w święta wszystko winno skupiać się na Turyściźnie, to trochę mocno śmieszne. Bo sorry, ale jak oni przypłyną, to przecież nie będą ze sobą ciągnąć oczywistego żarcia.

Ale co tam, nielogiczność to ostatnio nasz wyznacznik. Robią wszystko, byśmy wyszli na durniów i idiotów. No sorry. Nie obejrzałam jeszcze nowego centrum przy ruinach, ale już wiem, że nabędziecie tam czipsy produkowane w Szwecji, oraz ceramikę z Portugalii. I pamiętajmy, że mówimy miejscu, gdzie co najmniej połowa ludności to artyści. I oni się dziwią, że ludzie stąd spieprzają.

Nie da się żyć wyłącznie naturą…

Tylko dla mnie, nie można żyć bez niej. Po prostu nie można. Siedzenie – nawet w wietrzny, słoneczny, ale chłodny dzień na piachu pod brzozami, obserwowanie piaszczystej strony, która mocno ucierpiała podczas sztormów i powiedzmy sobie szczerze, bardzo się zmieniła… wdychanie onej świeżości i chyba psiego gówienka… no wiecie, natura, to jednak coś, bez czego już nie umiem sobie poradzić. Nawet jak nagle dorywa cię pies, a właściciel cię opieprza, gdy zwracasz mu uwagę, że w lesie pies powinien być na smyczy. Właściwie, szczerze, to znowu nauczyłam się uciekać, kryć się i zamykać od razu samochód, gdy tylko wsiądę. No wiecie, jak kiedyś w Polsce. Po prostu jest niebezpiecznie. A nawet jeśli znajdziecie gliny, to nie mają dla was czasu. Bo wiecie, pewno frokost kurna!!!

Jest gorzej. Drogi w mieści… hmm, czy winnam wspominać, że miasto znaczy Ronne? Może powinnam, więc wspomnę… no więc one drogi straszne. Pomysł idiotyczny z klombami na szosie – wiecie, zamarzyło im się, że i ludzie będą mieli deptak i auta jeżdżenie – na szczęście został zlikwidowany, ale nie wszyscy zostali chyba o tym poinformowani. Dodatkowo uważajcie na pasach. Nie ma już pewności, że auto się zatrzyma jak to drzewiej bywało i wszyscy karnie się zatrzymywali na widok czekającego pieszego.

Uważajcie…

No bo jest źle.

Czy można żyć tutaj tylko i wyłącznie z powodu natury? I to takiej, którą systematycznie niszczą? Zaczynam wątpić.

Ale ten piasek na plaży, te brzozy i sosny pokrzywione. Takie jakieś inne, takie cudowne, takie wciąż zielone, takie, wcale nie do końca przekonane, że będzie wiosna. I wcale im się nie dziwię, w nocy było 5, ale na minusie!!! Podobno przyszły tydzień może zaśnieżyć. Zresztą wciąż trzymają w niektórych miejscach spore kupki i czapy śniegowe. Przebiśniegi się przebiły, na stokach nasłonecznionych potworzyły niezłe plemiona i kolonie, ale jednak, jakoś tak…. wszystko to wygląda dziwnie niepewnie.

Tymczasowo.

Hmmm… rzeczywiście gadanie o pogodzie to super pomysł, serio. Pogoda jest apolityczna i raczej wpływ na nią mamy pokrętny, więc… pogadajmy o pogodzie. O kamieniach porośniętych onym zielonym sałatowym czymś, które mieni się w wodnistej przestrzeni. O tych falach uderzających rytmicznie, o onej kryształowości, dwóch głowach bujających się w wodzie. Ale nie ma to tamto, całkowicie zawinięte w pianki. Nawet na twarzach je mają. Ledwo im oczy i usta widać. Kurcze, ci ludzie tacy mało wytrzymali. Nawet w tych piankach dygotają jak martwiaki jakie w sporym prądzie, zamiast popływać, rozgrzać się i wyleźć, a nie cyrkować.

Ale może lubią dygotać.

No a teraz piasek.

Oczywiście byliśmy na plaży pod Rønne, więc… śliczniuchny i mięciuchny, lekko grząski. W wodzie wielkie głazy i mniejsze, wszystkie gładzone wodą przez wieki, więc wyglądają jak grzbiety jakichś potworów, czy innych tam stworków. A może to statki kosmitów? Kto to tam może wiedzieć? W końcu nikt nie zapukał i nie zapytał, czy wejść można, tudzież z kawą i kwiatami nie wita przybyszów. Może przecież dopiero się obudzili? Może śnili przez wieki mocniej zakryci, a nawet miejscami całkowicie…

Choć może to potwory?

Kuzyni Nessi, tudzież dinusie, które zwyczajnie przetrwały, bo tak, bo mogły i nic im nikt nie mógł zrobić. Zmutowały karmiąc się tym, co znalazły w głębinach, a że tam śmieci, to wiecie, dziwne są, ale jak najbardziej współczesne. Albo może raczej drugowojenne. Ech, wyobraźnia ratuje człowieka przed rzeczywistością. Czasem wydaje mi się, że wariatami są właśnie ci, którzy wybierają teraźniejszość.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.