„Na początku było pragnienie i lekka przepowiednia. Całkiem pokrętna i aż nazbyt przedwczesna, bo przecież jeszcze dinozaury miały być i w ogóle… no ale była i było ono marzenie, i wszystko to, co najlepsze z dna gęstej, niesamowitej, z wypasionej zupy, ostatki co od nich każdy piękny, smaczny i całkowicie gładki… I tak powstała Wyspa i podobno Pan Tealight, ale co do tego, to chyba lepiej nie wnikać. Oj, no wiecie, te wszelkie sprawy z jajeczkiem i kurką, kto był pierwszy, przecież baby zawsze przodem! No i w ogóle… Te problemy w prokreacji, potem noszeniu, rodzeniu, czy ino tworzeniu? Lepieniu golema, a może jednak szyciu ze skrawków eterów… Lepiej nie wnikać, jakieś to takie nazbyt pornowate.
A potem Wyspa wymyśliła sobie Wiedźmę Wronę, bo mogła. Bo widzicie, wiedziała, że to co będzie, w końcu się zmieni i ogólnie spieprzy, więc postanowiła się bawić tak długo, aż będzie można, a potem przywołać tą, którą sobie wymyśliła. Ino… ino że z tym myśleniem w czasach dostępności naturalnych halucynogenów było tak, no wiecie, bardziej głęboko, więc wyszło co wyszło…
Czy wiedziała Wyspa, że wynik będzie taki? Może? Na pewno? A jednak na niego przystała? Może zdawało się jej, że zabawa będzie trwała dalej? Bedzie jej więcej, a grzybki znowu dowiozą do sklepu…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Ofiara dla burzy” – … boska. Kurna pierniczony geniusz i tyle. Oczywiście mówię o Dolores Redondo. Razem z Minierem są dla mnie tym, czym dla innych są pisarze z najwyższej półki. Prawdą i cudem wszelakiej narracji. Obydwoje piszą tak, że chce się czytać, jak niegdyś… Jakby nic się nie zmieniło…
Redondo w trzecim tomie swojego cyklu przenosi nas ponownie w kraine mitów, wciąż namacalnych potworów i wierzeń. W świat, w którym tak naprawdę nic nie odchodzi, nic nie umiera. Krainę pełna wizji, symboli i duchów. Dolinę Baztan. Krainę Basków. Jakże to egzotyczny świat, a jak bliski. Niczym enklawa, w której chrześcijaństwo nie poczyniło totalnej czystki, jakby coś ją chroniło – pradawne moce, dziwy i cuda?
Tylko co jest złem, a co dobrem? Czy jednak w tej powszechnej wilgoci istnieją tylko odcienie szarości? Ale co z dziećmi? Co z niewinnością?
Z jednej strony kontynuacja pierwszych tomów, z drugiej coś nowego. Koszmarnego. Połączenie magii, pracy detektywistycznej, przeszłości dotykającej teraźniejszości i oczywiście niesamowitych osobowości. Śmierć i życie. Ale czy życie powinno być sprawcą śmierci niewinnych?
Słonko, ciepło, pranie suszące się w tempie nader szybkim na dworze… wiecie, w ten tradycyjny sposób, który teraz się nazywa ekologicznym. Ekhm, znaczy wiecie, no dla biednych, co nie? Sznurek i klamerki. Oj tak, biedni to muszą być ekologiczni, bo bogaci to wcale a wcale. Ciekawe, czy taki tekst styknąłby, by Zuckerberg spełnił moje marzenia, wiecie, no tak jak ten dziwny osobnik o specyficznym imieniu Kanye… sobie je spełnia. Chociaż trudno być może, bo czarna nie jestem. Popękane naczynka raczej nie zrobią ze mnie czerwonoskórej, więc… pewno wciąż sama muszę walczyć o marzenia. O czystą i radosną Wyspę. Taką, na której ludzie nie smrodzą, nie śmiecą i nie planują durnowatych posunięć.
Taką ostoję powolności we wszechświecie.
Bo widzicie, powolność nie jest zła, serio. Powolność jest normalna, czy jak to tam teraz się zwie… ekologiczna? W jakiś pokręcony sposób obecne trzydziestolatki dowiadują się, że niegdyś żyły w totalnej ekologii. Hmmm… za naszego dzieciństwa to chyba ekologiczni byli ino hippisi, co nie? Myśmy po prostu i tak nie mieli co jeść, więc trzeba było walczyć o swoje i lizać szybkę Pewexu. Zbierać, składać, dzielić się codziennym chlebkiem z wróbelkami i tyle… Nie było innego zycia, chociaż może i było, ale kogo tam obchodziły jakieś USA. Teraz za to mamy ekologię!!! Hurrra… tia, sarkastycznie oczywiście, ale na Wyspie… kurcze, na Wyspie to jest czasem jak kiedyś. Jak komuś nie odbije i nie zakupi za wszelką kasę dziwnej rzeźby do muzealnego ogródka. Że jestem przeciwko sztuce? A gdzie tam, nie jestem! Ale dla mnie kupowanie czegoś spoza Wyspy, by Wyspę tym obdarzyć, to trochę kanał. Patriotyzm skrajny przede wszystkim!!! Co tu rośnie, tutaj jeść, a jak mamy zbyt wiele, to się dzielić i finał. Tak jak wiecie z prądem. Jak wieje, robimy dla siebie i innych, jak nie wieje to słonko wali, a jak nic z tego, to pożyczamy… proste… a więc dlaczego nie można tego wcielić w życie?
Mądrość… szersze spojrzenie na codzienność, użytkowanie mózgu nie tylko w postaci szaszłyków dla zombie. Fajnie by było, więc panie Facebook, ja bym z chęcią ten bilion wydała na zalesianie, czyszczenie i wszelkie sianie. I przyznam się, że lepsze teksty umiem składać niż Kanye, co więcej, nawet ciuchowy gust mam trochę lepszy od niego, chyba. Chociaż, czy nie wywyższam się już w tej chwili… białas ze mnie brzydki, ojojojjjj… BAZINGA!!!
Gdy człowiek żyjący na Wyspie zderza się z codziennością promowaną przez wszelkie tam internety, bo przecież telewizji i radia nie ma, dziwuje się. Bo serio, coś z tym światem jest nie tak, by czymś na kształt newsa rzucającego się mu ze stron i reklam były zmiany fryzury i gorące Azjatki oraz Muzułmanki, które chcą się ze mną umówić, bo jestem… chyba takim super facetem? Widać nawet z płcią wszechświat ma problemy, ale nic to, w końcu internet można wyłączyć… ale jednak popracować z nim trochę trzeba. Szczególnie teraz, na przednówku, gdy ptaszki wyżerają ostatnie jagódki z krzaczków i drzewek i dobijają się do okien, podskakują w rynnach, gdy tylko opróżnią karmnik. Gdy człowiek się opindala z karmieniem.
Wiedzieliście, że solsorty łykają nawet ogromne, jak na ich rozmiary, jagódki tak ot tak? Nosz kurcze, wyglądają jakby się miały zaraz udławić, gdy jagódka rozwiera im żółciutko-pomarańczowy dziobek… ale jednak nie. Łykają i łapią kolejną. Tutaj błyszcząca czerwona, tam śliczna, matowa i granatowa. Jakby wcale nie musialy o tym myśleć, jakby tak naprawdę nie smakowały czegokolwiek, tylko łykały, by potem rozsiać nasionka. Spryciule. Albo taka dynia, pozostałość z Halloween, która teraz dogorywa na trawniku, stała si nadzwyczajnym tortem nie tylko dla solsortów, ale i wron. Nosz kurcze, może i wszyscy gdy nie ma co się lubi, zwyczajnie jedzą to, co jest? Dziwnie wygląda taka spora pomarańczowo-rdzawa kula, obgryzana, obdziobywana przez ptaszki. Niczym czacha jakiegoś mitycznego potwora, który złożył się dla nich w ofierze.
Dlaczego te ptaki tak bardzo potrafią fascynować… i tak umiejętnie robią kupy? No serio. Jak jeszcze mogę zrozumieć fascynację ptasimi przepychankami, te puchate ciałka, a i zapewne smaczne srodki podpiórne, to kurcze… widzieliście kiedyś nieciekawą ptasią kupę? No serio. Ostatnio błąkając się po porctach widziałam takie artystyczne stejtmenty, że czacha dymi. Pewno, że coś do tego miał i wiatr i słoność powietrza, a i pewnie wysokość, z jakiej ptaki kupą po kamieniach i betonie smarowłay, ale jednak… Mam pomysł na własny happening… zdjęcia ptasich kup. Te arabeski, rozbryzgi i skupienia, owe mandale po prawdzie, mity i czary opisane, legendy uzewnętrznione. A może cos w rodzaju Nazca? Może to kupy były inspiracją…
Oto, co się z człowiekiem robi, jak zimę się mu zabiera!!!